5 listopada 2011

Wszystko ma jakiś koniec, nawet jeśli zakończenie ciągnie się w odcinkach.

Słońce przeglądające się w bieli mojego sufitu, zakomunikowało mi, że kolejny dzień wybił gong na następną rundę. Od samego rana wita mnie środkowym palcem i obietnicą zebrania wpierdolu od życia. W pulsujących skroniach, zapoconym prześcieradle i ustach, które smakiem przypominają popielniczkę, szukam odpowiedzi czy oddać dzisiejszy dzień walkowerem, odpowiedzi na pytanie, które w założeniu miałobyć retoryczne. Skurwiel nie ma litości, a ja sił na cokolwiek. Dzisiaj jest jak pauza wciśnięta w słabym filmie, kiedy idziesz się wysikać i wracając zapominasz, że jesteś w środku kluczowej sceny. Delikatniejąc po przebudzeniu mam wrażenie, że mógłbym się dzisiaj zaciąć nawet o kant łóżka. Nakrywam głowę poduszką i uciekam we wspomnienia. Mam kilka lat mniej, pierwszy raz palę blunta, pierwszy raz czuje obca dłoń na swoim kutasie, pierwszy raz czuje pełnie szczęścia. Podróże na kacu, to jeden zapętlony fleshback. Wymięty dwudziestozłowy banknot, który z pogardą rzucasz na blat w osiedlowym monopolowym, ale jednocześnie jest czymś co pozwala ci uwierzyć, że życie miało sens choć przez jedną chwilę. Jak dotknięcie prawdy; jak magic hour, która pozwala ci spojrzeć na twoje życie i zobaczyć na krótki ułamek sekundy je takie jakim rzeczywiście jest, albo jakie powinno być. Moment of clarity. Najczęściej powracam do wspomnienia o niej, próbując przypomieć sobie układ jej warg i wszyskie zastawy uśmiechów, bo to jedyny sepiowy screen-shot pozwalający mi na zatrzymanie karuzeli kadrów z porwanego filmu jakim okazał się wczorajszy wieczór, kiedy na chwilę znów mignęła w moim życiu.

To zbyt mało by określić ją jako piękną, a nawet olśniewającą. Jest ostatnim ogniwem perfekcyjnego gatunku, teleportownym tu jedynie przez przypadek z miejsca gdzie nie ma skrawka ziemi dla żadnego z nas tu obecnych. Całujemy się w policzek na przywitanie jakbyśmy widzieli się zaledwie wczoraj. Próbuje patrzeć jej w oczy i ukryć fiuta budzącego się ze długiego snu podczas, przez który przewijały się jedynie cipki, do których nie warto było nawet zajrzeć. Dziewczyn kupionych za kilka tanich komplementów w zamian, za które gotowe były odwdzięczyć się czymś więcej niż kilkoma rumieńcami. Czuje się brudny, bo przez ten czas wyrobiłem sobie odruch traktowania erekcji na myśl o niej za grzech. Przez te wszystkie miesiące, od kiedy ją straciłem w moich wyobrażeniach wyszlachetniała, stała się czystsza i bardziej posągowa jak płyty Waits'a. Mówię sposobem klasycznego geek'a, próbując słowami nadążyć za strumieniem myśli, skanując jednoczesnie każdy detal jej twarzy, układ grzywki, każdy z porów na jej skórze.

Przyszła tu ze znajomymi, mówi, że jest tu często, bo mieszka ulice dalej. Klub ma w sobie polot, miejsc okupowanych przez słuchających niezależnej muzyki studentów humanistycznych kierunków, ubranych w vans'y i kurtki z diverse'a, jeżdżacych na zajęcia ukrainami przerobionymi na holenderskie rowerami. Ten świat to tylko tło.

Sposób w jaki na mnie patrzy, w jaki śmieje się z tego co powiedziałem, wreszczie sposób w jaki nabiera rumieńców kiedy jest coraz bardziej pijana, sprawia, że cały świat mógłby przestać istnieć. Nie ma niczego co warte byłoby godne odnotowania, nie ma niczego innego poza przestrzenią pomiędzy mną, a nią. Mimo dzielącej nas przestrzeni czuje jej 36,6 na swoim policzku, jej spokojne brzmienie powietrza kolejnych zdań znika za kołnierzem mojej koszuli. Jest jak twój ulubiony album, przy odłuchu, którego stwierdzasz, że od początku miałeś racje, jak ulubione zakończenia filmów, które znasz na pamięć, ale odtwarzasz po raz kolejny bo liczysz, że odbierzesz je jak za pierwszym razem. Rysuje na twarzy miliony jej wyrazów, z których każdy nosi w sobie zapowiedź końca wszystkiego, pijanej czerwieni, która sprawia, że odczytujesz ją jako jeszcze bardziej zmysłową.

Chwyta mnie za dłoń i szpcze do ucha.

/.../

Jutro przywita mnie mnie znowu czułym pierdol się, któro otrzeźwi mnie jak zapalane światła po skończonym sensie w kinie.

3 listopada 2011

'cause life it's a beautfull struggle pt. 5

"Teraz wysylam list do ciebie tak jak robil to Stan"
Zaczynam parafrazą. Follow-Up'em. Znam miliony cytatów, których nigdy nie wykorzystam. Jestem rozparcelowany w popkulturowym maśle.
Powtarzam wszystko, a wszystkie piosenki zdają się mówić za mnie.
Wszystko już było, ale ciągle rodzimy się niepowtarzalni. Niektórzy nawet bardziej - i wiesz, że mam na myśli Ciebie.
Jeśli nie wierzysz, zapytaj samej siebie, w nocnym przebudzeniu. Na krawędzi jawy i snu.
To jeden z ułamków sekund, kiedy wszystko jest jasne i prawdziwe.
"You're [...] Wonderwall".
Jedna z najlepszych linijek, napisanych ludzką ręką i nie jest istotne, że nie wiem nawet co to znaczy.
Słowo "Wonder", kojarzy mi się jednoznacznie z Tobą.
Jesteś jak Wonder Women i nie zdziwiłbym się gdybyś miała więcej supermocy niż ona.
Czasem, nie wierze, że Cię spotkałem. To jest jakbym odtwarzał Jeden-Z-Tych-Filmów-Których-Się-Nie-Zapomina.
Jestem "always around" jak Superman, tyle, że nie mam supermocy,
jak ogień u Lyncha kiedy powiesz "walk with me".
Wybacz, sentymentalizm.
Jest późno, nie kojarze faktów.
Wiem jedynie, że jestem ubraniem, z którego się wyrasta.
A Ty nie.

13 października 2011

'cause life it's a beautfull struggle pt. 4

Od dziecka planowałem być geniuszem. Mastermajndem, linijką, dagerotypem, logiem, które w przypływie weny rozrysowałem kredą na tablicy w czasie jednej z tysiąca szkolnych przerw. Przez jeden moment przestałem zlewać się ze ścianą. Przybrałem postać. Nie byłem niewidzialny. Po dzwonku nauczycielka chwyciła gąbkę. Nie pamiętam nawet tej chwili, choć wiele razy próbowałem ją sobie przypomnieć. Wiem jedynie, że po chwili mechanicznie pisała temat lekcji na gruzach. Myślę, że to własnie wtedy zacząłem szukać Ciebie.
Żeby przestać się bać.
Może dlatego nagrałem Ci tyle tracków ze słowem "shelter" w nazwie.
Chodziłem zwykle po ciemku. W przeciwsłonecznych okularach. Przez ostatnich kilka lat przegapiłem większość z odcinków serialu, w którym występuje. W kilku z nich spotkałem dziewczyny. Niektóre chyba były idealne, tak jak ich przerażająco białe, równe zęby i zestawy strzelających fleszem uśmiechów, ale nawet poubierane w diametralnie różne fasony gestów i słów, zadawały się być z jednej szuflady. Nie tylko wyglądały tak samo. One były takie same. Z perspektywy czasu wszystkie role schodziły na dalszy plan, by ostatecznie zejść z afisza, trailera czy zajwki kolejnego sezonu. Następne seria to ćwiczenia stylistyczne, zabawa formą, niezobowiązująca jak rozwiązywanie krzyżówki.
Serial nadają dalej, w nieco późniejszym paśmie i bez powtórek. W pewnym momencie, zabrakło mi pomysłu na dalszy scenariusz.
Po kilku sezonach spadającej oglądalności pojawiłaś się Ty. To ciągle epizod, ale pamiętam jak kręciliśmy scenę, kiedy Ci się przedstawiłem. Podałem Ci swoje imię, ale tak naprwdę nazywałem się wtedy inaczej. Miałem na imię: "OJA!" i parę innych emocjonalnych stanów rzopychających mnie od środka, których sam nie dosłyszałem, przez przyspieszone tempo krwi w przebijających się bazgrołach żył i wyskakujących przez skóre tętnic.
Od tej pory niewiele się zmieniło. Wspomnienie najazdu kamery i zoom'u Twoich oczy, które odtwarzam, w słabej, VHS'owskiej kopii /Przepraszam/, zapisanej na taśmie hipokampu, ciągle sznuruje mi usta. Połykam wyrazy. Kwestie, które wcześniej słyszałem na filmach o ludzich, którzy sprawiali wrażenie zespawanych z sobą, zabija hiperwentylacja.
Na zewnątrz noszę twarz przypominającą zmiętą kartkę, a o mojej osobowości ciągle można mówić używając kilku przymiotników na krzyż, ale wewnątrz poczyłem na karku ciepło zapalonej żarówki. Gdybym był metrosexem malowałbym się jaśniejszą kredką.
Teoria wielkiego wybuchu, największy error w historii post-chrześcijańskiego człowieka, zaczyna nabierać sensu. Wszystko wydaję się stawać logiczną konynuacją. Zaczynam wierzyć w sens wszystkiego. Everything is connectin' to everything.
Jesteś największym z evergreen'ów;
Moim podprogowym, mokrym snem, który próbuje spauzować, chwycić w garść i postawić na baczność. Uczesać, nie zmieniając w nim niczego;
Jedynym prądem zasilającym broadcasting tego serialu.
Nawet jeśli to tylko chwila. Dochodzący do filtra papieros.
Nawet jeśli to tylko złudzenie.

'cause life it's a beautfull struggle pt. 3

Zlewam się z dywanem i zapijam popołudnie tomejto dżusem.
Nie pale już po jedzeniu,
nawet nie zdążyly mi zżółknąć palce.
Zakląłem winampa i teraz podskakuje jak mu zagram.
Przedwiośnie serwuje mi LapDance,
akurat wtedy kiedy skupiam się nad egzekucją z ruchomości.
W takie popołudnia jak dzis wolnoleże zwykle w monotonnym cyklu.
Luzuje pasek szerokich spodni,
ale
nie szukam w nich świadomości.
Czasem wyobrażam sobie jak oblizujesz usta...
Pewnie to żałosne, ale nazwij mnie szczęściarzem,
bo nasz poczatek znajde wszędzie.
Na podeszwie buta,
na petach w pustym kubku po kawie
czy
w załamaniach chodnikowych płyt.
Drugi rozdział to juz Twoja kwestia,
ja conajwyżej mogę dopisac do niej didaskalia.
Dzieci uczą sie kłamać,
a my mowić prawdę.
Grecy mieli historie o bólu glowy i morskiej pianie.
My mamy QWERTY i po dziesięć palców.
Wystarczy.

Miedzyczasem,
chlupotem Wenecji,
żarem słońca L.A.,
pulsem stóp i werbli Bronxu,
czerwienia murali Santiago de Cuba
i
całą resztą pragnień rozbudzanych na granicy jawy i snu,
każdej z milczących nocy.
Kiedyś mnie zapytasz o wszystkie,
a ja Cię zasypię każdą z nich.
Ale w sposób byś uwierzyła,
że to nie tylko fototapeta.
Prawdopodobnie nawet na chwilę mi uwierzysz.
Bo zaslonię:
wyblakłość plam przescieradła,
mocznik krojonego pomidora,
podkreślone ołówkiem zdania, których nigdy nie wypowiem
i
nerwowe przesypywanie miedzy palcami kwarcowego piasku plaż.
Zaczynanie od banału
jest jak opowiadanie filmu od końca,
bo prędzej czy później i tak wyjdziesz z kina.
Prawdopodobnie nawet nie zdąże dokończyć jak się zaczął.
Wszystko co krótkie lecz intensywne, jest najlepsze.
Curtiz wiedział to już lata temu, mówiąc "Cut" po kwestii "We always have Paris".

'cause life it's a beautfull struggle pt. 2

Jestem przeciętnym typem. Mów mi typie.
Mała litera ma sens. Wierz mi.
Jesteś powietrzem, które zawiewa mi za kołnierz, szlugiem który spalam w minutę i nadzieją którą turlam po padole.
JESTEŚ fastrygą nonsensu, tak rzeczywistą jak twoje włosy, które próbuje chwycić w garść, ale wymykają mi się z rąk jak śliska ryba.
Wiecznie spalam, wiersze, kawały i pointy.
Spójrz na moja grdykę, kiedy w zakłopotaniu przełykam ślinę: mówi cytując Liz Phair, że "Fuck&Run" to opcja na nigdy. Tego typu kwestie znam jedynie z filmów.
Telefony mnie jedynie straszą.
Gdy zdejmuję w w samotności /czasem/ maskę, wtedy jestem w stanie dostrzec Twoje rysy.
Tani tandeciarz na posterunku. As usuall. Jak Business u chłopaków z EPMD.
Wierz mi. Nic nie mowilem, czasem tylko szeptam w nocy, o tym, że masz tu miejsce ktore chowam na wieczne /nigdy/.
Patrafisz wierzyć w nic?
Jestem Twoim bełkotem. Ostatnim typem na posterunku.
Skojarz, poza życiem, w nim samym nie mamy zbyt wiele.
Jesteś jak zapałka, przytrzymujaca powieki, bo z reguły czuje się cholernie spiący. Demyt sam tego nie kumam.
"Hello Girl You need a ride?"
Między słowami znajdziesz jedną z moich prawdziwych twarzy.
W słowach najczęściej prośbę o zaprzeczenie.
W kieszeniach najwyżej klucze, a na ustach przyzwyczajenie po papierosie.
But hey!
Mam wolne miejsce w samochodzie.
Możemy kruzować nawet boso, stęplując potłuczone marzenia tych, którzy przecierali nam szlaki.
Tak naprawdę
nic im nie jestesmy winni.
Jesteśmy
ponad tym.
Założę Ci włosy za ucho i opowiem kilka kłamstw.
może nawet moje ulubione.
/ "We could be Heroes just for one day" /

'cause life it's a beautfull struggle pt. 1

Wiesz co? Podobno spotyka to wszystkich, nie wiem, nieważne. Faktem jest, że mimo to zawsze uważamy sie za wybranych. W ognisku tego lepszego boga, w hermetycznych okładkach nas dwoje.
Myślałem o tym parę razy, w przerwach udawało mi się zasnąć.
Czasem.
Zmieniała się jedynie intesywność tej myśli. Świadomość pustki i fizjologia to jedyny sport jaki uprawiam od czasu gdy Jordan przeszedł na rentę.
Zaczynam od strzału w stopę, wiem, ale to moja historia, moje papilarne poplątanie. Dezyksorybonukleina, której czasami wierze. Tak samo jak w Boga...
W niego może nawet częściej.
W mojej historii nosiłaś wiele imion. Jednym z nich była/jest "Nadzieja". Niepotrzebne skreślić. Nosiłas tysiące twarzy, miliony oczu. Szedłem, przewracałem się, biegłem, dawałem za wygraną. Byłaś wszędzie, niebędąc nigdy. Ocieraliśmy się o siebie jak twarze w anonimowym tłumie z melodią życia na słuchawkach. Wybacz muszę lecieć. Jeśli istnieje jedno, zdanie, które jest okrutniejsze od "Nie mam czasu." to znaczy, że nigdy nie ogarniałem świata nawet w tak ograniczonym własnym mniemaniu.
Pewnego dnia przyśniło mi się, że mimo, że szukałem Cię wszędzie i byłem zawsze przy Tobie, jedyne co nosiłem w sobie to pustka za Tobą.
Kiedy się obudziłem, okazało się że to nie był sen.
Stoimy w sklepie. Stoisz za blatem, a ze sposobu w jaki Typy przede mną sypią na nią z brzękoszczękiem śrut czytam, że się już poddali. Jestem tuż za nimi, kiedy drapie się w głowę sypię się z niej tylko łupież, kiedy coś mówię to znaczy to tylko to co znaczy /przeważnie/, boso i bez ostróg, podczas gdy Ty jesteś w tej historii namalowana pociagnięciem uznanego pędzla. Czysta jak Perier. Posągowa jak szklana butelka Coca Coli i sterylna jak drumy w trackach Joy Division. "Znasz uczucia lżejsze niż nieważkość".
Cokolwiek powiesz i tak uwierzę,
gdziekolwiek pódziesz jestem kilka kroków za Tobą,
jeśli zmrużysz oczy będę uważał za Ciebie.
Będę Twoją ciszą.
Będę Twoim banałem.
Jeśli wierzysz,
jak R. Kelly.
Jak Jezus.

31 maja 2011

Please to meet you.

Jestem jak brud pod twoim paznokciem, od początku z tobą. Napisałem co najmnej połowę twoich dialogów. Rysowałem mniej więcej tyle samo wyrazów twojej twarzy. Wyrzeźbiłem ją ścieżkami cudzych łez.
Wiesz? W każdej chwili mogłem zabrać ci wszystko, ale i tak wiedziałem, że się tego pozbędziesz, przynosząc mi w zębach.
To element zabawy.
Niosłeś moje logo na sztandarze tak samo za czasów wojen punickich, jak i w okresie lokalnych potyczek na Falklandach. Przelewałeś krew w imię czerwieni jaką zalałem trzecią część świata. Czerwień za czerwień. To zawsze był mój ulubiony kolor, tak samo jak próżność była od początku moim ulubionym grzechem. Zabiłem Martina Lutera Kinga i Sharon Tate. Wykończyłem Lennon'a, Marylin i Laure Palmer wcześniej kradnąc duszę.
Jestem tym który przynosi bogactwo i wyszukany smak.
Please to meet you.
Hope you guess my name.
(Woo Woo)

The Rolling Stones - [Beggars Banquet #01] Sympathy for the devil

20 stycznia 2011

Mam Cię na końcu języka.

14 grudnia 2010

Iluzja post-synchronów

Ej, check it! Zaciagnąłem żaluzje, strzelając w puste ściany rykoszetem metalicznego zgrzytu. Iluzja post-synchronów. Nie używam subwersji nawet gdy żartuje, więc jeśli nazwe cię dziwką, nie pytaj co miałem na myśli. Inna sprawa, że o nikim tak nawet nie pomyślałem. Patrzyłem jak wychodzisz z budynku rozgarniając ludzi liczących na ulicach kroki, dni, urolopy, orgazmy, lata. Bylaś teraz cudownie bezideowa, czysta, wolna. "Moja" Bandit Queen. Zanim zniknęłaś za horyzontem nastepnych przecznic, spojrzalaś ostatni raz w moją stronę, ale to byl tylko refleks słońca odbitego w chromie żaluzji. Przygryzłem wargi, aż podbiegły krwią. Noszę ten ślad do dziś. 
Noszę cię na siatkówce oka wyrzeźbioną dłutem zbyt wiele podpowiadajacej wyobraźni, jesteś ubrana w zajebisty uklad światłocieni. Bije od ciebie blask kredowego papieru. Jestes haustem zimnego powietrza, skokiem do morza w czterdziestostopniowy upał. Nie ufaj zaciagnietym zaluzją, bo to tylko jeden z moich hermetycznych wyrazów twarzy, który możesz próbować sie przebijać. Jak w "Track of my tears". Ciagle biegne jak za kazdym z pięciu tysiecy twoich zapachów i marze o poznaniu ciężaru wszystkich twoich spojrzeń. Jeśli ktoś ci wspominał coś o Evereście, pierdol to, w moich oczach bylas zawsze dziesieciotysiecznikiem. Even sky's not limit, Smalls (!!!). Wciagam cię w płuca, aplikuje w żyły. Przy tobie wszystko zaczyna świecić, w sposób, który sprowadza mnie do pozycji Hanks'a w "Cast Away". Jesteś jak pierwszy plan snu w "Incepcji", wszystko inne to tylko piach w oczach, który ostatecznie znika. To Ciebie mial na myśli Sinatra, kiedy śpiewał: "You're so unportraitable". Kiedyś tego nie chwytałem, ale na twoim zdjęciu zobaczyłem światło, ale to i tak jakies marne 40 watów, bo wobec tego wszystkiego ty to swiatłość. Kiedy znikasz za kotarą gwaru miasta, palę szluga, nie znajdując w sobie sily by za toba zbiec po schodach jak Pilch w intro "Mocnego anioła" z tą róznicą, że ja nic nie piłem. I nic tylko tkam pajeczyne skojarzeń, że bede juz zawsze o tobie mówił w trzeciej osobie zamiast pierwszej, a to juz nawet nie tryb przypuszczajacy. Nie Definetly Maybe. Ale quoting Oasis raz jeszcze "When i face the sun i cast no shadow". I kontekst slońca jest oczywisty, bo wcześniej coś wspomniałem o światlości. Truth is, że nawet gdy mam cie w zasiegu ramion, dzieli nas troche wiecej niz centymetry i równie dobrze mogłabyś być w kazdym innym miejscu. Wszystko dzieje się już nawet nie miedzy slowami, a ponad nimi. Jak umlaut u Jims'a, i by pozostac przy klasyku "Jedyna para oczy jaka widze to sufit". 

Sex bob-omb - [Scott Pilgrim vs. The World # 01] We're Sex bob-omb 

9 października 2010

Staring Through My Rearview

Wentylator pod sufitem, z zawieszonym pod nim lepem na muchy, działał na najwyższych obrotach. Tego poranka powietrze było wyjątkowo duszne. Każdy kto tylko mógl wyjechal na północ. Miasteczko miało w sobie coś ze spauzowanej stopklatki. Na drzwiach większości sklepów pojawiły się tabliczki z "Nieczynne do odwolania". W całym mieście na normalnych zasadach funkcjonowała jedynie stacja bezynowa przy Route 66.
Wyplątał się z przesiąkniętego potem prześcieradła, stawiając stopy na heblowanej podłodze. Dawno przestał zwracać uwage na kolejnośc stawiania stóp. Miał wrażenie, że i tak każdy zaczyna od lewej. Przed oblepionym poranną rosą oknem, lustrował przez zaparowaną szybę budzacy się do życia dzień, mrużąc oczy przyzwyczajające się do slońca wstajacego razem z nim.
"Powinieneś wyjechać Jimmy" - poczuł te słowa na karku, jak smagnięcie najdelikatniejszego wiatru.
"Powinienem" - odpowiedział, patrząc ciągle w niedookresloną dal. Odpalił zapałkę o szybę i podsunął pod szczyt papierosa w ustach.
"Wiele rzeczy pownienem już dawno" - dodał odwracajac sie w stronę lóżka.
Cherri siedziała na łóżku obejmując nogi rękami, oparając podbródek na kolanach. Jej twarz byla dziwnie schowana za rozmazanym makijażem i kosmykami włosów przylepionymi nieregularnie do twrazy. Pomyślał, ze mogłaby byc piekna, że nie zaslużyła na to miasto, że to niesprawiedliwe, że w tak młodym wieku wygladała na starszą niż jest.
"Twój wewnętrzny monaż to życie na rozdzialach, właściwie odkąd pamietam... A znamy się juz... Ile?"
"Nigdy nie protestowalaś" - uciął rzucając papierosa na podjazd za oknem, pod koła starego ośmiolitrowego forda z odpryskujacym granatowym lakierem.
Czekał.
"Więc rozkojarz mnie raz jeszcze" - wyszeptała.

 

T. Love - [Antyidol # 01 ] Banalny

5 października 2010

NY State Of Mind

To było miejsce jakich wiele, ale mimo wszystko czuło się jego unikatowość. 
Brooklyn. NY.
Miejsce gdzie ściany zdobią murale Biggiego jak w tym wersie Kweli'ego.
Rozmawialiśmy już jakieś kilka kolejek, ale to nie z tego powodu nie pamietam żadnego ze słów jakie padły tego wieczoru. Pamiętam tylko jej usta i tembr jej potoczystego, rytmicznego flow, tak jakbym siedział z nosem przylejonym do szyby i widział wszystko, ale nie mógł w tym uczestniczyć. Jak narrator w "Śniadaniu u Tiffany'go". Wszystko wokół zaczęło się topić, ściany, stoły, powietrze... Najbardziej ono. Jakby wszystko było jedną wielka astralna projekcją.
Wpatrzony czerwień jej warg, siedziałem podpierając dłonią glowę. Ale to nie było zmęczenie. Ono przestało istnieć. Tylko te otwarte usta z jakimi łapie sam siebie podczas kinowych projekcji. Osłupienie.
Strike a pose! Spójrz na mnie, największy ritard od czasów Corcky'ego Tatcher'a.
Jej brzmienie oplotło mnie jak papierosowy dym, dyktowało każde mrugnięcie oka i pulsujący, narastający zachwyt. To jest jedna z rzeczy które stają się naturalną koleją rzeczy. Jak odruch bezwarunkowy. Jak nocne polucje. Damn! Wszystko zaczęło świecić. Reset. Reset. Milion resetów na minutę.
Pomyslałem o tym co przeczytałem u Bukowskiego. "Jak to jest być „najpiękniejszą dziewczyną w mieście” i dotykać swoich nóg, gładzić własny brzuch?". I urosłem w okolicy kroku. A może to było trochę wcześniej?
W ciągu kilku sekund zapomniałem miliony definicji, które powtarzam jakby były zloopowane. Nie było już we mnie zdań zaczynających się od: brudne, egzystencjalne, tanie, pesymistyczne, dekadenckie. Czułem, że one mogłby okraść mnie ze światła. Jak klisza.

Pop! - [ Music & Lyrics OST # 01 ] Goes My Heart

 


18 lipca 2010

Zbieram palcem kroplę z twojego podbródka i choć to nie slow motion, wszystko wydaję się wyraźniejsze i bardziej uchwytne, na tyle, że zaczynam czuć osiadający kurz.
Z każdym dniem, coraz mniej jestem w stanie zdefiniować. Wszystko ma jakieś "ale'', burzącą wszystko pieprzoną niejednoznaczność. Więc nie mów mi, że od jakiegoś czasu nic nie jest takie samo i nie myśl, że z Tobą jest inaczej.
Nie spuszczaj wzroku, nie chowaj się za oślepiającym słońcem, brakiem czasu i nie patrz na wszystko zza papierosa - przeszłość jest tylko przeszłością. Nie wszystko jest cyklem. Nie wszyscy zataczamy koło... Nawet jeśli jest inaczej.

15 czerwca 2010

Fat Boy In The Corner

Słońce odbijające się w kratach kłuje mnie w oczy zaraz po przebudzeniu. Przykrywam twarz puchową poduszką, próbując walczyć jeszcze, o choć krótką chwilę snu. Nie muszę patrzeć na zegarek, wiem, że za chwilę będzie siódma. Późną jesienią słońce wstaje chwilę przed dzwonkiem wzywającym na poranny apel. Przyciskam mocniej poduszkę do twarzy, na tyle silnie, ze nie jestem w stanie oddychać, płótno poszewki szczelnie przykleja się do oczu i wchodzi w uszy. Mimo wszystko jest już za późno, nie dam rady zasnąć. W uszach dzwoni mi mechanizm dzwonka, który usłyszę lada moment i wszystko, na co teraz mogę sobie pozwolić to zapętlony sen, co kilkadziesiąt sekund przerwany przebudzeniem i dźwiękiem, którego jeszcze nie słyszałem. Szarpię się jeszcze chwilę z przebudzeniem, ale w końcu odpuszczam. Zwalniając uścisk poduszki z twarzy wdycham powietrze przesiąknięte zapachem krochmalu i lawendowego płynu do płukania tkanin z poszewki. Patrzę chwilę w lekko uchylone okno z kilkoma uschniętymi paprociami spływającymi po brzegach parapetu. Firanka faluje wolno... monotonnie... delikatnie... Sklejam powieki, kiedy rozbrzmiewa dzwonek oznaczający pobudkę, powodując szybsze bicie serca. Jest piskliwy i świdrujący. Trzy serie w trzysekundowych odstępach, to początek mojego dnia, od przeszło roku.
- Pomóc?
Przewracam sie na bok i widzę siostrę oddziałową w średnim wieku stojącą w drzwiach. Jest przeraźliwie chuda, widzę jej uda odsłonięte przez biały fartuch są szczuplejsze niż kolana. Gdyby ktoś przyglądał się jej z daleka, mógłby pomyśleć, że ma na nich ochraniacze.
- Dam sobie radę... - charcze do niej, płytkim głosem, gdy kładzie mi fiolkę z poranną dawką tabletek, po czym odprowadzam ją wzrokiem do drzwi. Każde dłuższe zdanie, przerywam wdechem powietrza. Mój wydech jest tak płytki, że stało się to moją interpunkcją. Sięgam po jeden z uchwytów, zawieszonych nad stelażem łóżka i podnoszę się do siedzącej pozycji. Po kilkudziesięciu sekundach skrzypienia konstrukcji łóżka, siedzę już na krawędzi łóżka wsuwając stopy w kapcie, wsłuchując się w swój przyspieszony oddech. Sam siebie zaskoczyłem.
Łykam tabletki jedna po drugiej. Tramal. Łyk wody. Xanax łyk wody. Coś na miażdzycę. Łyk wody. Coś niebieskiego na cholesterol. Łyk wody. Dwie kapsułki na serce. Dwa łyki wody. Na koniec robię sobie zastrzyk z insuliny, mierząc sobie wcześniej poziom krwi.
Po tym wszystkim idę do łazienki.
Tam robię wszystko tak samo jak wy, z tą różnicą, że ja zawsze siedzę.

Na śniadanie schodzę hall'em, do wielkiej sali jadalnej z metalowymi stolikami przytwierdzonych nitami do betonowej podłogi. Kursuje opierając się o drążek na kółkach, wzdłuż lady, zza której kucharz podaje mi małe porcelanowe półmiski ze śniadaniem i szklankę wody z małą ilością katonów dodatnich. Ze słoika stojącego na blacie wyciągam łyżkę z nierdzewnej stali i siadam przy stoliku pod ścianą obok wyjścia. Dzisiaj sam. Nie mam ochotę na psucie sobie nastroju wysłuchiwaniem historii czyjejś obstrukcji czy zgag. Rozglądam się po sali i pozdrawiam kilku starych znajomych, po czym zanurzam łyżeczkę w półmisku i mieszam wszystko. Dziś w zestawie są otręby z soją i surowymi brokułami plus tamejto dżus. Myślę o kandyzowanym mleku, połykając zawartość pierwszej łyżki.
Wrzesień należał zdecydowanie do czekolady z orzechami laskowymi. Październik właściwie trudno jednoznacznie skwalifiować - z jednej strony przez pierwszy tydzień pochłaniałem poważne ilości lodów pistacjowych, drugą część miesiąca natomiast wypełniło ciasto przekładane warstwami karmelu, biszkoptu, skruszonych orzechów i bitej śmietany z pokruszonymi drobinkami wysoko-mlecznej czekolady na topie.
Trudno mówić o listopadzie, bo ledwo się zaczął.Po śniadaniu nie staje w kolejce po dolanie wody. Zadowalam się jedną szklanką. Wzbudzam tym powszechne poruszenie współplemieńców, którzy przyglądają mi się z zaciekawieniem, gdy opuszczam salę. Siedzę sam na patio w wiklinowym fotelu, wyciagając nogi, wczuwam się w ostatnie jesienne promienie słońca, których ciepło przebiega mi po trzecim podbródku. Kiedy wkładam papierosa do ust natychmiastowo mam ogień przystawiony pod nos. Dżejk "Rozbitek" strzela zapałką o blat drewnianego nieheblowanego stolika i podsuwa mi ją pod nos siadając na przeciwko. Wciągam dym do płuc, zamykając oczy i trzymam go długo w płucach.
- Więc? Masz jakiegos nowego dostwacę?- rusza wreszcie Dżejk oblizując usta. Gdyby ktoś mnie spytał, czym jest nadzieja, nie odpowiadałbym, tylko podsunął temu komuś zdjęcie jego święcących oczu w tej chwili.
- Nie wiem, o czym mówisz - odpowiadam jednocześnie z dymem wyływającym z płuc. Staram się go ignorować. Patrzę na park okalający ośrodek i ślizgam się oczami po przepastelowanej poświacie.
- Jesteś tego pewien? - mówi zaciskając zęby. Nadziej i błysk gdzieś zniknęły z jego twarzy.
- Czyli nie będziesz miał nic przeciwko jeśli poproszę "siostre raczet" o specjalne potraktowanie twojego pokoju w czasie dzisiejszej inspekcji? - cedzi po czym gryzie wyschnięte wargi. Gdzieniegdzie ma jeszcze zaschnętą krew.
- Nie będę - odpowiadam spokojnie.
"Nie mają prawa niczego znaleźć" myśle.
- Jeszcze zobaczymy - syczy zirytowany, odchodząc w stronę schodów na pierwsze piętro.
Zaciągam się papierosem, patrzę na słońce prześwitujące przez konary drzew, lewa ręką mimowolnie klepie się po brzuchu, a prawa odpinam guzik spodni z demobilu. Large large long long i tak ledwo się dopinam. Brzuch wylewa mi się na uda. Świat bywa piękny - myślę gasząc szluga w donicy z kaktusem.

***

Każdy najmniejszy nawet zaszeleszczenie opakowania, wydawało mi się słyszalne w najdalszej części ośrodka. Z emocji mój oddech stawał się coraz głośniejszy, a hausty powietrza coraz głębsze. W piątym tygodniu, kiedy udało mi się przemycić do pokoju paczkę prążkowanych Lays’ów o smaku zielonej cebulki i czosnku, doszedłem do stanu hiperwentylacji. Sam nie wiem czy większe emocje i podniecenie budziło we mnie to, że mogę być w każdej chwili nakryty, czy sam smak tak daleki od brokuł, odtłuszczonego mleka i szpinaku. Słone i tłuste. Hiperwentylacja spowodowała w moim umyśle stan bliski ekstazie. Trwało to ponad godzine. Każdy płatek musiał być rozgryziony w odpowiedni sposób. Usta musiały być szczelnie zamknięte, co miało zgłuszyć chrzęst pękającego ziemniaka spalonego w oleju. Nie byłem pewien czy szelest słyszę tylko w mojej głowie czy jest on dostrzegalnie słyszalny także na zewnątrz. Z poczatku należało położyć płatek płasko na języku, po czym ślina nasączała go na tyle by można było go rozgryźć bez zbędnego hałasu. Hiperwentylacja jednak powodowała niesamowity chaos, na tyle, że kiedy rano wychodziłem do jadalni byłem pewien ,że każdy zna moją tajemnice. Tak nie było. To znaczy nie do końca. Większość po pewnym czasie stosowało te same środki i te same zasady. Każdy z nich miał własną bezszelestną technikę rozgryzania chipsa, technikę zbierania okruszków, i likwidowania zapachu - tak z ust jak i pokoju wypełnionego dajmy na to zapachem czekolady. Uważasz, że czekolada nie ma aromatu zdolnego utrzymać się dłużej niż przez chwile? Czekolada jest moim zdaniem nie mniej intensywna, niż pieczony bewsztyk wyłożony na talerz. Personel z wyjątkiem ''siostry raczet'' stanowią ciągle nowi, napływających z różnych, nierzadko dalekich części kraju pielęgniarzy, którzy chcą skorzystać z prestiżowego programu leczenia otyłości, dr Zimbardosa, promowanego w ramówkach ogólnokrajowych telewizji w najleszpym czasie antenowym. Chcą walczyć ze swoją otyłością, co prawda ich pobyt tutaj nie trwa zwykle długo, gdyż całą tajemnica tego projektu jest 24 h nadzór, a nie ma przecież, kto nadzorować pielęgniarzy którzy są po to żeby pilnowac nas. To jak ogniwa łańcucha pokarmowego. Nikt nie jest w stanie zjeść własnego ogona rajt? Wielu z pielęgniarzy nie wytrzymuje restrykcyjnej diety, i sama rezygnuje nie widząc dalszego sensu zaczynania od nowa terapii której nie sa w stanie podołać. Jednak mimo wszystko dla programu są oni pożyteczni. Wybiera sie tylko tych których motywacja nie budzi najmniejszej wątpliwości. Mają silną motywacje. Dzięki czemu wracamy do kwestii zapachów.
Zagłodzony ilością 700 kalorii potrzebnych do przeżycia, pielęgniarz wchodzący do pokoju w której jedzono czekoladę /Czy cokolwiek tak naprawdę/, szczgólnie późna nocą, kilka godzin po kolacji z sałaty i naturalnego jogurtu wyczują wszystko.
Dzisiaj na podorędzu mam kilogramową torbę M&M'sów. Już samo spojrzenie na znajome żółte opakowanie powoduje u mnie ślinotok. Nie mogę rozerwać torby: to by było nieprofesjonalne! Otwarcie szelszczącego opakowania jest skomplikowaną procedura. Co prawda w ośrodku istnieją różne szkoły, ale ja zaczynam od delikatnego chwycenia za rogi opakowania /dzięki temu plastik sie prostuje/, jednak należy pamiętać żeby nie zrobić tego zbyt szybko, bo szelest może kogoś zaalarmować. Pokoje dzielą jedynie gipsościanki, wrażliwe na każdy dźwięk, nie chłoną niczego, odzierając każdego z prywatności. W takich okolicznościach łatwo wykrywalna jest masturabacja, każda rozmowa przez telefon z bliską osobą jest w tych okolicznościach paronją . Dlatego też wiekszość z nas korzysta z aparatu telefonicznego w hallu, gdzie stoją trzy dzwięksoszczelne budki, mające w sobie więcej prywatności niż wszystkie te pokoje razem wzięte. To jedyne znane mi miejsce poza Koreą PŁN. gdzie nikt nie ma telefonów komórkowych. Podczas kontroli usuwane są wszelkiego rodzaje koce czy materiały narzucone na ścianę mogące tłumić dźwięki. Podsyca się poza tym atmosfere wzajemnego szczucia, ale drugiej strony wszyscy jesteśmy tu z własnej woli.
Idziemy dalej. Trzymając opakowanie w wyżej wspomniany sposób kładziemy je delikatnie na łóżko, w taki sposób, aby unieść lekko zgrzewę. Następnie przykrywamy łóżko szczelnie kocem /najlepiej kilkoma warstwami, na podorędziu mam cztery wojskowe koce, które kupuje w demobiu bo tylko tam znajduje pasujące na mnie ubrania, ubrania które jestem w stanie dopiąć w pasie i na piersiach/. Pod taką warstwą nożyczkami powoli rozcinamy, opakowanie wzdłuż zgrzewy i jak najszybciej, ale jednocześnie jak najciszej przesypujemy zawartość do szklanego słoika, który później należy szczelnie zakręcić, żeby zapach nie rozprzestrzeniał się po pokoju. /Do rana zejdzie, ale w razie nagłej kontroli byłbym miał przesrane/. Teraz już wiesz, dlaczego jesiennymi nocami uchylam okno w pokoju. Wtedy dopiero - po schowaniu wcześniej opakowania pod ruchomym panelem w rogu, można zabrać się za konsumpcje. Na podorędziu dodatkowo pod łóżkiem mam szczoteczkę i paste do zębów. Pasta w ośrodku jest towarem deficytowym, od niedawna jest racjonowana. Jeszcze do nie dawana miałem zapas, ale po problemach z dostawą jedzenia miałem przejściowe problemy z straszliwym, palącym głodem i starałem sie oszukać żołądek miętową pastą do zębów /z reszta innych mieć nie można/. Tak samo jak wszyscy stojący w kolejce po dolewkę wody przy śniadaniu... Ba! Z resztą przy każdym posiłku. O ile jednak woda nie ma w sobie żadnych kalorii, o tyle pasta do zębów podobno je ma. Mieliśmy w zeszłym roku przypadek dziewczyny, która była próbowała chudnąć wpierdalając tylko pastę do zębów, w ramach diety, ale pomimo wypłukania organizmu z witamin zaczęła przybierać na wadze.

Jadłem pastę parę lat temu, kiedy widziałem jeszcze czubki palców u swoich stóp.

...

Śmieszne co można znaleźć w przepastnych dziurach twardego dysku.

30 stycznia 2010

Myślisz o mnie. Myślę o Tobie. Myślimy o sobie siłą rozpędu.
Nagle budzę się obok Ciebie i uświadamiam sobie, że zapomniałem tych wszystkich wielkich słów. Wszystkie mam na końcu języka.
Odkąd nosisz się na czarno, słońce przestało kroczyć przed nami.

Na twoim podbródku zamieszkał strach. Widzę jak drży, kiedy staję za twoimi plecami i smagam twoją szyję ciepłym oddechem z moich osmolonych nikotyna płuc. Tulę Cię. Trzymam Cię za rekę, ale czuje chłód cienia rzucanego przez wskazówki zegara.
Przepraszam. Przerwałem Ci. Zdaje się, że mówiłaś coś o nieskończoności...
To miasto nas nie lubi, a telefony już dawno zaczęły mówić za nas.

Ze nudów liczymy na palcach lata.
Na Twoich i Naszych dłoniach.

28 stycznia 2010

W swoim mniemaniu miałem wiele.
Żyłem.
Oddychałem.
Pare razy zdarzyło mi się zakochać.
Widziałem
zachód słońca,
ludzi płaczących ze szczęścia.
Z czyjegoś szczęścia.
Twoją cipkę i naszą przyszłość.
Wydawało mi się, że przez chwilę słyszałem delikatny szept Boga. Mówił do mnie tłumiąc wzruszenie.
Widziałem morze i nie uwierzysz... Ciaglę majaczy mi ono przed oczami.
Za pierwszą wypłatę zapłaciłem rachunki. Za kolejną też. Nie pamiętam po której starczyło mi na paczkę papierosów. Przeczytałem na opakowaniu wszystko co było do przeczytania i przytuliłem do policzka. Paliłem je cały tydzień.
Pierwszy smakował najlepiej. Ostatniego nie pamiętam.
Wydawało mi się, że dzień, w którym usłyszałem "Kocham Cię", będzie tym o którym opowiem zapytany o "najpiekniejszy dzień", ale odkąd każdy dzień zaczęłem rozpczynać od antydepresantów, nikomu nie przeszło to chyba przez głowę.
Chyba najbardziej z tego wszystkiego żal mi ludzkich oczu, ich głebi, koloru, lustra myśli. Nie pamietam kiedy zaczęłem spuszczać wzrok.
Nie pamietam kiedy zaczęłem stopniowo zniżać barwę głosu.
Moje, życie zmieniło się właśnie wtedy, a nie kiedy - jak zdarzało mi się mówić - w telewizji usłyszałem "Jeremy'ego" Pearl Jam.
Chociaż...
Widziałem co sie dzieję z człowiekiem kiedy da mu sie garstkę władzy. Też to widzieliście, może nawet własnymi oczami.
Poza tym, całe życie mówiłem o pieniądzach, ale ostatecznie nie jestem w stanie wiele o nich powiedzieć.
W ciagu dnia siedziałem w szkole / pracy zabijając czas. W domu też go zabijałem, może tylko w nieco inny sposób.
Żyłem zabijając czas.
Żyłem dla zabicia czasu.
Lucida intervalla łatałem z ludzi, pocałunków, słów, śmiechu, strachu i bólu.
To w moim mniemaniu znaczy wiele.




Hey wait, wait a minute poo! Stop the shit! What the fuck am I thinking about?




Dead can dance - [ Passage in time # 08 ]- The host of Seraph

27 stycznia 2010

Strangers when we meet

Wczoraj przyjechałem do pracy wcześniej. Minąłem ją na podjeździe oblepionym lekkim szronem, przejeżdżajac obok niej rowerem. Nie spojrzała na mnie. Szła wolno w kierunku parkingu, a światło lamp dodawało jej nieco wzrostu, jej sylwetka wydawała się smuklejsza. Nosiła kozaki. Czarne tandetne, skórzane kozaki. Parę razy wcześniej zastanawiałem się czy je ściąga zabierajac się do rzeczy? Podobno są tacy, których to bierze...
Whatever.
Poszukam jej wzrokiem później, kiedy przyjedzie ktoś tankować, jak zwykle, albo kiedy przyjdzie na stacje po gorącą czekolade z automatu. Podejdzie do mojej kasy, a ja będę stał już wyprostowany z wciągniętym brzuchem. Pewnie się uśmiechnę. To ten rodzaj uśmiechu "zarezerwowany tylko dla niej". Z poczerwieniałą od zimna twarzą, krzyżujac nogi, policzy drobne, przesuwając długim paznokciem po płaskiej dłoni kolejne monety. Kiedy skończy pochyli się nad blatem i je wysypie. Policze je razem z nią, w końcu to moja praca. Plakietka z napisem "Uczestnik szkolenia", zamiast imienia, może budzić jej sympatie i zrozumienie, w końcu oboje jesteśmy kompletnymi nowicjuszami w tym co robimy. We're absolute beginners.
Kiedyś wybrałem bilon z jej dłoni. Były gładkie. Nie patrzyłem na twarz typa, z którym byłem na zmianie, żeby nie dostrzec wyrazu jego twarzy. Nie myślałem nigdy co mogłobyc na tych rękach. Mam to w dupie. Późna jesień otuli ją zimnem, ale ja mimo włączonej dmuchawy nad drzwiami je poczuje.
Na jej twarzy znajde uśmiech. Często się uśmiecha, ale uśmiechem z grzeczności, nie odsłaniajacym zębów, to nie jest jej zawodowy uśmiech. Jej koleżanki się nie usmiechają. Jedynie rechoczą, wykonujac przy tym gwałtwone gesty. Zawsze sie śpieszą. Ona nie, robi wszystko powoli, wystudiowanymi gestami, jakby zastanawiała sie nad każdym ruchem. Nie ma w nich namietności, ale czytanie ich sprawia mi przyjemność.
Każdorazowo.
Wczoraj nie przyszła. Może mama zrobiła jej kawę w termosie.
Niewiem.
Tak jak nie wiem nic o niej. Tak jak nigdy sie nie dowiem.
Nie znam prawdziwego koloru jej włosów, nie mam pojęcia w jakim moze być wieku. Ma ciemny pieprzyk nad lewa wargą, lekko zwiodczałą cere na twarzy, rozjaśnione włosy i nie patrzy w moją strone kiedy wychodzę kogoś zatankować.
To wszystko co o niej wiem.
Może kiedyś o mnie ciepło pomyślała, może patrzy w moja strone kiedy już ją minę, a może jestem kolejnym kolesiem z identyfikatorem na piersi w koszuli z logiem firmy. Tłem tak jak ciężarówki i wiecznie zaspani kierowcy.
Robimy w usługach.
Ja sprzedaje im piwo, ona siebie.
Nie znam jej cennika. Z połykiem, bez, nieważne, myśle, że i tak nie robi tego dobrze.
Wiem, że kiedys się nauczy.
Nie znam menu. Nie chce go znać, ale nie dlatego, ze mnie to odpycha czy dlatego, że robi to każdemu, bo nawet jeśli bym wiedział, ciągle myślałbym o niej, że jest dziewczyną, która mógłbym pokochać.


Wiem jak pachnie jej twarz. Znam jej gramature i wszystkie zagłębienia. Dostrzegłem u niej wcześniej pierwszą zmarszczke i pierwszy siwy włos. Wcześniej niż ona sama. Jej cera lekko zwiodczała przez ostatni rok. Ludzie, którzy spędzaja ze sobą duzżo czasu nie potrafią takich rzeczy u siebie dostrzec, potrzebują odpowiedniego dystansu. Ja go nie musze mieć. Po prostu widzę takie rzeczy. Spytałem ją kiedyś czy jest szczęśliwa, albo chciaż bywa. Odpowiedziała - pamietam to jak dziś - "Czy to ważne?". Nie wracałem wiecej do tego tematu. Wiesz? Znam prawde, po prostu w nia nie wierzę. To pozwala mi żyć.



Kapitan Nemo - [ The Best of Kapitan Nemo # 05 ] Twoja Lorelaj

3 grudnia 2009

Gładzę ja po policzku i zanurzam palce we włosach. Są takie same jak zwykle, mam wrażenie, że w ich połysku mogę przejrzeć się jak w lustrze, jednak kiedy ślizgam się po nich palcami odwzajemniają się suchym, formalnym milczeniem, przez co wydają się być nieuchwytne. Jej uda nie oplatają mnie tak zaborczo jak zwykle. Oddech, który samaga moja szyję jest dziś wyregulowany i harmonijny, pozbawiony zająknięć nerwowo przełykanej śliny. Jej paznokcie nie wpijają się w moje plecy. Ściaga palce ku dołowi, szybciej niż zwykle, zanim zdąże skończyć. Zaciska przy tym usta i nie mruży powiek. Pod nimi, tam gdzie zwykle były jej oczy nie ma nic.
Wstaje nic nie mówiąc i stawia stopy na zimnej podłodzę. Rozgrzane stopy steplują marmur spoconymi odciskami. Wydaję się jakby nie czuła zimna; nieporuszone przylegają płasko do podłoża.
"Myślę, że powinieneś juz iść", ucina, naciagając szlafrok na ramiona.
"ON MOŻE WRÓCIC W KAŻDEJ CHWILI."
Zaczynam się zbierać.

To nasze tajemne hasło.

1 grudnia 2009

Cut

"Okropnie wyglądasz", mówi zanim się jeszcze ze mną wita, zdejmując futrzaną uszatkę. Czerń włosów wylewa się w ułamku sekundy na jej ramiona.
"Bo czasy są okropne", odpowiadam tuląc ją na progu wejściowych drzwi, czuje przez koszulę przenikliwy wiatr na jej ubraniu. Znajduje tam jeszcze zapach migdałów i waniliowych papierosów.
"Nie pierdol, czasy zawsze są okropne", dodaje odwracając się do mnie plecami, żebym pomógł zdjąć jej płaszcz. Rzucam szluga do donicy zaschniętego fikusa obok drzwi i to robię, po czym rzucam go na stojące nieopodal krzesło. "Sam mówiłeś, że kiedyś było lepiej... Kiedyś też tak powiesz, wiesz: .... ", kontynuuje rozsiadając się na welwetowej kanapie. Z prawej kieszeni sztruksowej marynarki wyciąga paczkę papierosów i wkłada jednego do ust, przypalając zapałką odpaloną od paznokcia kciuka. Kładąc nogi na stolik, świeci gładkimi łydkami, po czym tonie w welwecie z zamkniętymi oczami.
"Jak ty to robisz?"
"Co takiego?” Patrzy na mnie marszcząc brwi.
"Że jeszcze nic nie zrobiłaś, a już stoję na baczność"
Uśmiecha się, udając onieśmielenie i pociąga mocno papierosa, grzęznąc wzokiem w polerowanym blacie stolika .
"Napijesz się czegoś", wypalam ruszając do kuchni.
"Mam ochotę na kawę."
"Pytałem czy się czegoś napijesz?", krzycze z kuchni, gdzie szukam jakiegokolwiek czystego naczynia.
"Nie ma nawet południa", patrzy na mnie zza framugi, szczerząc białe implanty idealnie zbitych zębów.
"To co?", ucinam nalewając sobie szkockiej do brudnego kieliszka po portwajnie i wychylam połowę. „Mam wszystko od wódki po martini, pod warunkiem, że będzie to szkocką.", dodaje wychodząc z kuchni, z brudnym kieliszkiem w jednej i butelką w drugiej ręce. Spoglądam w jej morsko-zielone oczy. Uśmiecha się, ale znam to spojrzenie, widziałem je już nazbyt wiele razy, żeby go nie zrozumieć.
"Musisz mi wybaczyć mi raz jeszcze", mówię dopełniając naczynie po brzeg i tonę w wytartym welwecie obok niej.
Patrzymy w milczeniu w pożółkły abażur pod sufitem z resztką tynku odsłaniającym zwoje żelaznego zbrojenia i wsłuchujemy się w odgłos uruchamianej spłuczki za ścianą. Rury stukają o ściany pod ciśnieniem wody. Słyszę trzask strzelających kostek jej zaciskanej mocno pięści.
"Zmieniłam zdanie", przerywa milcznie"Chyba jednak muszę się napić". Parskając śmiechem, podaję jej swój kieliszek bez słowa i przez krótką chwilę, patrzę na jej falującą grdykę, popychającą płyn dalej w kierunku żołądka.
"Lepiej?", pytam.
"Lepiej już było, nie słyszałeś?", odpowiada sucho, wycierając rękawem marynarki wilgotne usta.
"Wiele razy", szepczę w jej kierunku i tulę mocno do piersi. "Zbyt wiele", powtarzam, wyciągając papierosa z pomiędzy jej palców, pociągając ostatniego macha przed filtrem i wrzucam go do pustego kieliszka stojącego na blacie.


"Don't ask me, what You know it's true."


Sigur Ros – [Hljomalind # 02] Staralfur

28 listopada 2009

Lucid Dream

Dopił potężnym haustem szkocką i postawił szklaneczkę na blacie baru. Kostki lodu zaterkotały odbijając się od ścian naczynia, przyciągając ponowna uwagą barmana.
"Jeszcze jeden.", rzucił przepalonym głosem, sięgając po butelkę.
"Wystarczy", odpowiedział podnosząc się z krzesła. Owinął szal wokół szyi i odszedł w kierunku wyjścia. Mijając zapełnione stoliki, wpatrywał się z zazdrością w marynarza otępionego przez sen, śliniącego blat stołu.
Wieczór otrzeźwił go przenikliwym zimnem. Chwycił poły marynarki i szczelnie otulił tułów, krzyżując ręce na piersiach. Przenikliwy wiatr znad oceanu uderzył w niego z całym impetem, niosąc z sobą gwar miasta, paplaninę rozmytych klaksonów, warkotu silników i brzęku tramwajów. W powietrzu czuć było jeszcze zapach deszczu. Postanowił się nie śpieszyć, skanując mokry, marmurowy chodnik rozmyty przez noc, alkohol i zmęczenie, przywołujący mu skojarzenie z brzuchem wieloryba. Widząc nadjeżdżającą z naprzeciwka taksówkę, prawie przywołał ją wzrokiem, dając na chwilę nadzieje kierowcy, ale ostatecznie skończyło się na krótkim zawahaniu, po którym, taksówkarz wcisnął mocniej pedał gazu w podłogę, ciągnąc za sobą smugę dźwięku rozregulowanych tłoków. Postanowił wrócić do domu pieszo, a nawet tak długo kluczyć po ulicach, aż poczuje nadchodzący sen. Czuł zmęczenie kilkudniowym jego brakiem. Wszystko wydawało dziać się w zwolnionym tempie, jak wtedy, kiedy za szybko wypije się kilka kieliszków burbonu. Mijał sklepowe witryny, wpatrując się w swoje oblicze. Zwalniając krok, zatrzymał się wreszcie. Patrzył otępiale przez dłuższą chwilę, dotykając opuszkami palców, spuchnięte, podkrążone sinymi półksiężycami powieki. Jego oczy zdawały się być o połowę mniejsze, a czerwone podbiegnięcia na białkach zdawały się być widoczne nawet o ciemnościach nocy.
"Już niedługo. Wytrzymaj jeszcze trochę.", wyszeptał pod nosem z czułością. Pozwolił wydostać się kilku łzom z wilgotnych oczu, poddając się na chwilę bezsilności. Trzask pękającej szyby, obezwładnionej impetem jego ciosu nie otrzeźwił go tak jak tego pragnął.
"Jeszcze trochę, Lucy! Widzisz to, kim się staje bez Ciebie?!", wypluł przez zaciśnięte zęby ledwie słyszalnym, łamiącym się rozkalibrowanym zgrzytem i wytarł wierzchem dłoni mokre powieki.
Odpowiedział tylko zgrzyt szkła spod jego podeszw.

Zamykając za sobą wejściowe drzwi mieszkania, wycelował wzrokiem w welurową sofę stojącą w centralnym punkcie dziennego pokoju. Zasłony były zaciągnięte. Zrzucił marynarkę i odwinął szal, rzucając je niedbale na podłogę i ruszył w kierunku ceglastego weluru, potykając się po drodze o kosz na śmieci stojący w przedpokoju. Z środka wyturlały się nierozpieczętowane nigdy, przestrzelone puszki z kawą, znacząc czarnymi spiralami dębową posadzkę, zapruszoną ścinkami styropianu, którymi wyłożył wszystkie ściany mieszkania. Zaklął pod nosem siadając na sofę, ale bardziej z bezsilności niż wzburzenia. Przez półprzymknięte powieki wpatrywał się chwilę w portret kobiety stojący na ławie, oprawiony w cynową ramkę, przepasany w lewym, górnym rogu czarną wstążką. Kobieta przedstawiona na zdjęciu uśmiechała się do niego, na co odpowiedział jej tym samym. Jej czarne włosy przepasane były z tyłu żółta wstążką, której końcówki opadały na suknie z tafty w kolorze akwamaryny. Odstawił po dłuższej chwili zdjęcie z powrotem i zaczął wpatrywać się ze skupieniem w swoje dłonie, aż zamknął powieki. Po długiej chwili nadszedł sen, zastając go na tej samej czynności. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, podniósł wzrok i wtedy oślepił go blask słońca. Słyszał dźwięk trawy łamanej pod ciężarem kroków. Zasłonił dłonią oczy i wyglądał pod kątem, sylwetki na tle tarczy czerwieniącego się słońca. Trochę trwało nim rozpoznał znajomą wstążkę.
"Jesteś wreszcie. Długo cię nie było", usłyszał i poczuł, że jego oczy znowu wilgotnieją.



„I jak nadmienił Q-Tip na piątym Queście / Ty i ja idziemy naprzeciw reszcie”





Editors – [ An End Has a Start # 03 ] The Weight of the World

27 listopada 2009

An End Has a Start

Podwinęła nogawki spodni i z lekkim mlaśnięciem ud o marmur murku otaczającego fontannę, zanurzyła bezdźwięcznie nogi w wodzie. Mimo dojrzałego wieku jej nogi ciągle miały patykowaty kształt, ale nigdy jej to nie krepowało, znała wystarczająco swoja wartość. Regularnie na dorocznym festynie zdobywała, tytuł najpiękniejszej dziewczyny na wyspie, deklasując inne pretendentki, co najmniej o kilka szczebli. To prawda miała lekko chłopięce rysy, od niepamiętnych czasów nosiła krótko ścięte platynowo-białe włosy zaczesane na jedną stronę i najczęściej chodziła ubrana w drelichowe ogrodniczki i wytarte trampki. Największym jednak ewenementem wydawała się być jej alabastrowa cera, w dziwny sposób odporna na palące, wszędobylskie słońce wiszące nad wyspą okrągły rok, jasne: nie ruszała się nigdzie bez słomkowego kapelusza, ale to nie może być wytłumaczenie. Nieważne.
Patrzył w czystą taflę wody rozproszoną, zakłopotanym machaniem jej stóp. Woda uderzając ledwo wyczuwalnym echem o ścianki akwenu i mącąc osad zalegający na dnie, przykryła przed błyszczące w słońcu wcześniej błyszczące miedziane monety. Nie umiał spojrzeć jej w oczy, miał wrażenie, ze znajdują się po dwóch stronach tego samego lustra. Ciągle byli świadomi swego istnienia, ale tafla zdawała się być zmatowiona upływem zawistnego czasu, czyniąc widok nieprzejrzystym, wręcz niedostępnym. Jej usta, jej twarz stawały się z wolna zaśniedziałą, rozmyta, sepiową fotografią.
"Mówią, że opuszczasz miasto", zamruczał ledwo dostrzegalnym głosem, turlając w przełyku grudkę zastałej, zaschniętej flegmy z oskrzeli. Skubał w zakłopotaniu przetłuszczony potem policzek, od dłuższego czasu nie znajdując w sobie odwagi położenia swojej dłoni jej ręce spoczywającej, na rozgrzanym upałem marmurze między nimi.
Nastał jeden z tych dudniących momentów ciszy, przerwany przez odgłos orzecha pękającego między jej palcami, na którego odgłos odruchowo ściągnął mocniej ramiona.
"Wyjeżdżam", wycedziła spokojnym tonem, spoglądając w majaczące na wstędze horyzontu kutry rybackie, których sylwetki zniekształcało upalne powietrze.
"Od dawna miałam już taki zamiar"
"Wiem... Jak my wszyscy", odparł, prawie szeptem, tuląc podbródek do piersi i jeszcze mocniej ściągając ramiona.
"W końcu, co może nas tu jeszcze czekać."
"Właśnie. Co?"
"NIC”
"NIC", powtórzyła.

Wpuszczając ręce głęboko w kieszenie spodni, pomyślał o ich dłoniach. O tym, że nie spotkają się już nigdy, a reumatyzm zastanie ich palce w kompletnie innych miejscach.
Okrutniejszą jednak była świadomość, że on już był na miejscu...

Yeah! Yeah! Whatever!




Editors – [An End Has a Start # 02] An End Has a Start

25 listopada 2009

Ze skupieniem wkruszył palcami szczyptę cynamonu do kawy. Zrobił to z taka dokładnością jakby nic innego przedtem nie miało miejsca w jego życiu. Gdy stwierdził, że na skórze palców nie pozostał ani jeden okruch sięgnął powoli po łyżeczkę leżącą na spodku od filiżanki i z jeszcze większą precyzją zamieszał wszystko powoli wystudiowaną paletą gestów. Nie przestawał wpatrywać się w jej twarz.
Para z filiżanki poniosła aromat cynamonu w kierunku sąsiednich stolików. Po prawej stronie koło okna z widokiem na cedrowy ogród, spopielony cieniem nadchodzącego zmierzchu siedziała para - najwyraźniej małżeństwo - w podeszłym wieku. Śnieżno-białowłosa kobieta ubrana w ciemnogranatową perkalową suknie i mężczyzna, którego garnitur znaczyła wyjątkowo zimna odcień stali. Siedzieli z otwartymi ustami zwróceni w stronę orkiestry, pochłonięci całkowicie interpretacją "What Now My Love". Nawet kelner, który podszedł do ich stolika nie śmiał przerywać tego skupienia, oddalając się po chwili bez słowa do kolejnych gości przekraczających próg restauracji. Stolik na lewo był cały wieczór pusty.
Założył nogę na nogę i omiótł wnętrze restauracji wzrokiem. Lokal urządzony był w mansardzie dawnego budynku ratusza. Wnętrze było mieszaniną stylu południowo-amerykańskiego i czasów wielkiego przemysłu stalowego. Na ścianach w dumnie prezentowano panteon scen z tamtego okresu i szereg portretów jego reprezentantów otoczonych miedzianymi oprawami. Ta konglomeracja akcentów dziwiła nawet jego samego, ale z zaciekawieniem dalej ślizgał się wzrokiem po wiklinowych meblach i żeliwnych okuciach wkomponowanych w ściany. Dominowały naparstnice i słoneczniki, a w powietrzu mieszał się aromat rozmarynu i tymianku. Wspomniałem już, że podawano głównie włoskie dania? To wydało mu się najbardziej osobliwe.
Obserwując chwile parę staruszków, którzy wydali mu się pełni godności, stracił sprzed oczu kobietę, która obserwował cały wieczór. Jej stolik był pusty, jednak bolero niedbale narzucone na oparcie krzesła, świadczyło, iż nie opuściła jeszcze restauracji. Upił trochę kawy i wylizał szybko usta, bo ciągle była jeszcze zbyt gorąca. W tym samym czasie jeden z kelnerów minął szybko jego stolik, zostawiając za sobą powiew niosący zapach tanich perfum. Wstrzymał na chwile oddech, wyciągnął papierosa zza ucha i przypalił go od świecy stojącej na blacie obok kieliszka z daiquiri. Kelner narzucił na blat sąsiedniego stolika obrus i sprawnie ustawił na nim zastawę, zdejmując wcześniej informacje o rezerwacji. Poprawił jeszcze ułożenie słoneczników w wazonie i skinął w kierunku gości czekających przy wejściu, na znak, iż wszystko jest już gotowe. Kończył papierosa, kiedy, zaczęli dosiadać się do stolika. Mężczyzna podsunął dziewczynie krzesło, po czym sam usiadł odbierając od kelnera menu i poinformował go, że wezwą go, kiedy już się na coś zdecydują. W tym momencie znowu zobaczył ją.
Była ładna w bardzo delikatny sposób, mężczyznom mogła się podobać jej frenetyczna sylwetka, jej młoda mleczno-blada, przeźroczysta cera, przez która można było odczytać pajęczynę błękitnych żyłek czy wreszcie nieustannie rozwarte usta i pół przymknięte powieki, przez, które sprawiała wrażenie wiecznie nieobecnej. Cały wieczór piła martini z sokiem żurawinowym, odstawiając za każdym razem wykałaczkę z oliwkami na talerzyk obok. Uśmiechał się do siebie za każdym razem, gdy to robiła.



***


Zwykle nie stanowiło to dla niej najmniejszego problemu, spotykała się z tego typu spojrzeniami niemal codziennie, co niewątpliwie nie stanowiło jakiejś enigmatycznej zagadki, ze względu na jej wygląd. Tym razem jednak poczuła się lekko zmieszana chyba, dlatego, że to spojrzenie nie miało w sobie ani grama dyskrecji, było pierwotne i pewne swego. Z początku starała się je ignorować jednak nawet przez chwilę nie czuła się komfortowo w tej sytuacji. Co jakiś czas przepraszała na chwilę mężczyznę w czarnym smokingu, który towarzyszył jej tego wieczoru, tłumacząc się tym, iż musi się odświeżyć. Mężczyzna za każdym razem pomagał jej wstać i odprowadzał ją wzrokiem. Tym razem skinął ręką wysoko nad głową w kierunku kelnera, pokazując palcem w kierunku kieliszków odpitych do połowy.
Lawirując miedzy stolikami wyszła na brudno-zielony dywan prowadzący do hallu. Po drodze spojrzała jeszcze raz w stronę mężczyzny i ze zdumieniem rozpoznała w jego twarzy jedną z twarzy, którą ledwie udało jej się wymazać z pamięci. Jej rysy były ostre, ściągnięte ku dołowi. Pokryta cerą o gramaturze zmurszałej ściany i tego typu zarostem, który nawet po dokładnym goleniu sprawia wrażenie nieogolonej. I oczy... Ostre spojrzenie, mogące należeć tylko do szaleńca. Nigdy nie uda jej się zapomnieć tego spojrzenia, nawet, jeśli będzie próbować. Zawsze będą gdzieś istnieć, nawet jeśli nie będą celować w nią samą.
Wychodząc z głównej sali podeszła do aparatu telefonicznego i zdejmując słuchawkę wykręciła pięciocyfrowy numer na tarczy. Czekała tylko trzy sygnały, zanim po drugiej stronie ktoś podniósł słuchawkę i zachrypniętym głosem wycedził suche
"Tak?"
"Sonny Castellano znów jest w mieście".
W tym samym momencie za plecami usłyszała tępe echo wystrzału dobiegające z wnętrza restauracji.
"... i chyba wrócił na dobre" - dodała, po czym odłożyła słuchawkę.








Frank Sinatra - [ New York, New York # 13 ] The Girl From Ipanema

31 października 2009

Shore

"Jake. Proszę. Daj mi jeszcze jedną szansę. Ostatnią. Juz nigdy o nic więcej cie nie poproszę. Tylko ten jeden ostatni raz". Usłyszał zza siebie odchodząc w kierunku portu. Zatrzymał się i powoli odwrócił się w jej stronę. Nie zatrzymał się dlatego, że jej słowa, ona czy cokolwiek jeszcze dla niego znaczyły. Zrobił to z przyzwyczajenia. To było echo uczuć, które żywił do niej tak długi czas. Była dla niego wszystkim, jedyną rzeczą wartą skinienia palcem. Teraz wszystko się zmieniło. Nic już nie będzie takie samo. Nigdy więcej. Wytężył wzrok przedzierając się przez ciemność nocy wypełnionej mgłą. Po jej policzkach spływała kaskada łez, którą mimo to był w stanie odróżnić od mieszającego się z nimi kroplami deszczu. Zziębnieta, przemoczona i bezbronna, błagała go spojrzeniem o wybaczenie. Uwierzył w jej łzy, ale to nie mogło niczego zmienić. Nie mógł jej tego wybaczyć. Rozumiał ją, ale to była kwestia zasad. Naciagnął mocniej kołnierz płaszcza na szyję i głośno wypścił powietrze z płuc. Nie był jej winien niczego, ale czuł jednocześnie, że powinien coś odpowiedzieć. Wciągnął powietrze z powrotem i otworzył usta, jednak głos łamał mu sie w gradle. Odpuścił. Wiedział, że nie mogła czuć jego wilgotnych oczu. Wiedział, ze nie mogła się tego nawet spodziewać, bo nie dość, że nie pamiętał, żeby kiedykolwiek płakał, to jeszcze wielu ludzi powtarzało mu, że nie płakał nawet jako dziecko. Nigdy im nie uwierzył, bo nikt nie może rodzić się skurwielem. Ciepło spływajace po skostniałym policzku wydało mu się przez moment większą pieszczotą niż dotyk jej dłoni. Dłoni, które są już dłońmi obcej osoby. Nie poczuł mimo wszystko niczego w stylu katharsis, był na to zbyt wyrachowany. Kiedy skryła twarz dłoniach, zamknął oczy i odwrócił się.
"Jake! Proszę!"
"Nie, mamo. To był ten ostatni raz.", wycedził nie odwracając się w jej stronę. To miał być ostatni raz kiedy ją widział. To miał być ostatni raz kiedy ona go widziała. Przypalił papierosa pod płaszczem i ruszył z powrotem w strone portu. W strone samochodu. W stronę domu.

"To była bardzo długa droga do domu" - pomyśłał.


Massive Attack - [Blue Lines # 06] Unfinished Sympathy

17 października 2009

... a wtedy świat dawał oferty jak SuperSam

Nie palę. Tytoń ma smak wczoraj, a wczoraj mi nie wyszło. Przeszło mi przez głowę, żeby zacząć od nowa. Odciąć się. Jestem gdzieś w połowie, pomiędzy "to nie jest sposób", a "a nie mówiłam?". Podobno zawsze miałem słomiany zapał, ale mogę powiedzieć jak Nicolson u Keseya, że przynajmniej próbowałem. I did it my way too Frank! Wiesz. Wczoraj to balast. Tak samo jak nostalgia. Wczoraj jest cieniem dzisiaj jak w tym kawałku Madliba. Tak. Jesienie stają się zbyt... po prostu zbyt. Są takie zdania, których nigdy nie powiesz. Do niedawna tez miałem takie zdanie. Dzisiaj już mówię niesmiało: "Jestem jak wszyscy".
Auto-diss.
Yesterday seem's so far away generalnie.

18 września 2009

People Always Look Better in the Sun

Szurałem po mieście bez celu, oglądając się za dupami i mrucząc pod nosem hymny młodości, płynące z membran. OK brzmi dobrze, ale tak naprawdę byłem kolejnym typem rozbudzającym transcendentny, materialny sen w nadziei uśpienia wszelkich innych myśli. Ocknąłem się kiedy zderzyliśmy się barkami, na ulicy, której nazwy nigdy sobie nie przypomnę. Ściskając jego dłoń, przejrzałem go na wylot. Wszystkie słowa przechodzące później przez jego usta potwierdziły moje przypuszczenia. Życie to kiepski scenarzysta, więc kiedy podrapał się po głowie, posypał się tylko łupież. Nie powiedział nic głębokiego, ani zaskakującego. Nie spełniło się nic z tego co obiecywaliśmy sobie siedząc w ostatniej ławce. W szkole, która nauczyła nas wszystkiego, tylko nie tego jak żyć. Pamiętam jeszcze - ledwo co prawda - jak rozmawialiśmy o starości. Man! Dla nas nigdy nie wiązała się z wiekiem. Iggy Pop nigdy nie będzie stary! Obaj wierzyliśmy, że starość jest tylko stanem umysłu, zaczyna się kiedy rezygnujesz z marzeń, usprawiedliwiasz się brakiem czasu i mówisz swoim dzieciom, że "są ważniejsze rzeczy". Zasłaniasz się odpowiedzialnością, ale kiedy patrzysz im w oczy i widzisz siebie sprzed kilku lat, czujesz ukłucie tęsknoty, tak skutecznie duszonej przez lata, że sam uwierzyłeś w swoje własne kłamstwo. Powtarzałeś je już tyle razy. Nie wiem dlaczego to spotkanie było takie bolesne. Dlatego, że będę taki sam jak wszyscy? A może dlatego, że sprawiał wrażenie szczęśliwego?
Może.
Wiem jedno: kłamał, ale najgorsze w tym wszystkim było to, że mu uwierzyłem.
Jak w tym kawałku kul kidsów.

SoKo - People Always Look Better in the Sun

19 sierpnia 2009

Sorry Ma, Forgot to Take Out the Trash

Sięgam do kieszeni kiedy te są puste. Odwieczny taniec ludzi, tutaj chyba nigdy nie znajdziesz już sensu...
Za trzy lata widzę siebie w tweedzie ze skórzanymi łatami na łokciach, pedalsko narzuconym szaliku i wayfarerach. Nawet już się nie buntuję. Paralelne umieranie, począwszy od sprzeciwu, przez walkę, skończywszy na akceptacji. Zostawiłem za sobą już tyle nadziei, pragnień i idei. Muzyka jest już tylko tłem, a ludzie tylko szczeblami życia. Czasem wraca do mnie pomysł o puszczeniu tego wszystkiego jeszcze raz od początku. Dyskretny urok backmaskingu w nadziei odkrycia podpowiedzi i wskazówek ukrytych w ścieżkach. Ale wiesz... tylko czasem i coraz nieśmielej z resztą.
Liczę "kwiaty zła". Czytaj: znowu piłem.
Liczę wszystkie ślady szminki na papierosach, zdarte trampki i kolana, rozmowy ideałach. Rozmawiałem dzisiaj przez telefon ze znajomym i nerwowo owijałem kabel telefonu, wokół palca. Moi przyjaciele kroczą twarzą ku słońcu. Nikt z nich nie gubi sensu. Są skupieni... Ja nie.

The Replacements - [Advantureland #13] Unsatisfied

16 maja 2009

Urban Legend

Port był spokojny niczym sierpniowe morze. Otulony przez mgłę, w lepkiej masie nocy, przypominał stary mebel przykryty prześcieradłem. Tutaj czas nigdy się nie zatrzymywał, on po prostu od zawsze stał w miejscu, niewzruszony i uodporniony na osiadający na wszystkim kurz przemijania. Zamknął z trzaskiem drzwi Fiata, w chwili, gdy zza budynku kapitanatu wypłynęło echo dźwięku rozregulowanego silnika ostatniego autobusu odjeżdżającego do miasta. Jedynie słabe smagnięcia fal w burty kutrów, dryfujących bezwładnie, wypełniały zmierzch. Ulicznych latarń ciągnących się długą wstęgą wzdłuż nabrzeża elektrownia nie przewidziała w swoim miesięcznym planie, więc ciemność rozświetlały jedynie błyski niebieskich lamp z dachów radiowozów, ożywiając przestrzeń w milisekundowych odstępach. Zapomniał jak przenikliwie zimny może być wiatr o tej porze roku. Padało. Całą drogę tępo wsłuchiwał się w jednostajne dudnienie deszczu o dach samochodu, próbując pokonać senność wywoływaną przez jego monotonię. Postawił kołnierz płaszcza. Był w kolorze burgundu, choć teraz nie robiło to jakiejkolwiek różnicy. Nie wszystko musi być logiczne - pomyślał, odsalutowując na odpierdol jakiemuś dzieciakowi z lokalnej komendy, patrząc z politowaniem na starannie pielęgnowany zarys zarostu pod nosem. Kiedyś lubił jesienie. Lubił nawet zapach deszczu. To musiało być jeszcze wtedy, kiedy wierzył, że polubi to miasto. Minęło "w międzyczasie" i przestał zwracać uwagę na jesień, deszcz i jeszcze kilka innych rzeczy. Życie jednak nie stało się przez to ani trochę mniej skomplikowane *. Wsuwając legitymacje głębiej w butonierkę skajowej marynarki, mijał portową tawernę. Nie różniła się niczym od innych, z resztą wszystkie były takie same. Wypełnione po brzegi przypadkowymi marynarzami, cinkciarzami, drobnymi przemytnikami, siedzącymi przy zatłoczonych stolikach i dziewczynami czekającymi przy barze na czyjeś skinienie przy wtórze skrzeku rozkalibrowanego big beatu płynącego ze sceny. Czuł żar gryzący usta, więc upuścił końcówkę kapitańskiego i podeszwą wtarł niedopałek w asfalt, podchodząc do zakrwawionego porucznika Zubrzyckiego, siedzącego w otwartych drzwiach policyjnej Warszawy w chwili, gdy przydeptywał kolejnego carmena. Patrząc na tempo jego oddechu zamieniającego się parę, wiedział, że ciągle optępiały tkwił w szoku. Minęła północ. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, zachrobotał rozrusznik. Najsłynniejsza miejska legenda po raz kolejny budziła się ze snu.

* Klasyczny przypadek paradoksu z dupy, spisanego na kolanie... a "to tylko jedna z moich wad."




_________________
Byłem tu!

Tkaczuk.

13 kwietnia 2009

Widziałem wszystko.

7 lutego 2009

Stream of non-consciousness

Zaczynam od "a wiec". To w końcu moja historia. Jest piątek. Słońce wyparowało z miasta. Od kilku dni jest szaro, chyba nawet mglisto, chociaż może to tylko spaliny. Nie widać wyraźnie sufitu nieboskłonu. Wszędzie jest nie tyle biało, co białawo, coś jak jak Papier-mâché. Czekam na biały autobus. Piętnastkę. W miejscu biały umownie puszczam oko. Miasto żyje swoim rytmem. Każdy jedzie, idzie, biegnie "gdzieś", "po coś", albo stara się sprawić takie wrażenie. Wszyscy mają poglądy, konto w banku, ulubiona piosenkę, wolne popołudnia, marzenia i telewizor. Stoję sam, zakrzyczany przez billbordy, tempo życia i zachodnie samochody kupione za kredyty. W słuchawkach brzęczy jakieś dałn-tempo. To zdecydowanie nie jest muzyka miasta. Przynajmniej tego miasta. Po dziesięciu minutach podjeżdża autobus. Biały, ubłocony spalinami Jelcz. Wsiadam, nie kasując biletu. Ostatniego kanara widziałem jakiś rok temu. Karawana rusza. Patrzę w okno unikając wzroku innych. Inni robią to samo.. Śmieszne, ale nie pamiętam ani jednej twarzy, jaka zapadłaby mi w pamięć, podczas jakiejkolwiek trasy w przeciągu sześciu lat studiów. Wszystkie dziewczyny są takie same. Wszyscy inni jeszcze bardziej.
Droga trwa długość albumowej wersji Light My Fire. Wysiadam koło Auli. Topniejący śnieg oblepia wszystkim buty i nogawki spodni. Sięgam po szluga. Ciągle jeszcze wierze, że rzucę to gówno przed trzydziestką.
Architektura uczelni to klasyka socrealizmu w najintensywniejszej fazie. Masa kątów prostych i jeszcze więcej betonu. Wszędzie przydymione czasem szyby i szare betonowe elewacje. Straszą swoją opowieścią. Strzepuje popiół, jak się okazuje na prawy but. Chwilę tupię, mijany przez ławice ludzi, pędzących na zajęcia. Jak „cel – pal”. Wyławiam wśród nich znajomą twarz. Nie pamiętam jego imienia. Przed moją repetą byliśmy razem na roku. Nie lubiłem go. Włączam pauze w empetrójce i ściskam jego dłoń. Nie ma formy, jest sflaczała. Jeszcze za nim zapytałem: "Co dobrego?", mówi, że dostał się na studia doktoranckie. Pytam o średnią z pięciu lat. Z zażenowaniem mówi cztery i cztery. Patrzę mu w oczy. Wierzę. Życie ściska mu dupę. Tak jak kiedyś studia. Twierdzi, że do aplikacji zabrakło mu jednego punktu, że był właśnie złożyć odwołanie, ale w sposobie, jaki to powiedział można wyczuć brak większych oczekiwań w tym kierunku. Powiedziałem, że gorzej już było i teraz musi być lepiej. Nie uwierzył. Pytam jeszcze ile trzeba przygotowywać się do aplikacji. Trzy miesiące.. Tym razem już nie wierzę. Pyta o seminarium. Nie pamiętam co dokładnie odpowiedziałem. Wiem, że odpowiadając używał często słowa "powinieneś". Przed wejściem na wydział, kiepuję w najbliższej popielniczce i wchodząc do środka, pokazuje ręką dziekanaty, mówiąc że muszę lecieć. Po drodze prawie biorę darmową Rzeczpospolitą, ale w ostatnim momencie rezygnuję. I tak nigdy nie piszą o NBA.
Pod dziekanatem nie ma kolejki. Właściwie jest zamknięty. Pukam kilka razy. Wreszcie ktoś się lituje i otwiera. Jak dobrze, że to nie ta kurwa od pierwszego roku. Biorę kartę egzaminacyjna i spierdalam. Wchodzę jeszcze do kibla i rozpinam rozporek nad pisuarem - emsześćdziesiatkiszóstki są pod tym względem zajebiste – w największym zamroczeniu nie będziesz miał z tym najmniejszego kłopotu. Nigdy nie sikam w środkowy. Mam zasady. Wychodząc mijam bez słowa wczorajszego egzaminatora i rozglądając się uważnie, żeby nie natknąć się na promotora, wychodzę na zewnątrz. Palę trzeciego. Te studia kiedyś mnie wykończą.
Zaczyna padać śnieg. Zakładam czapkę na głowę. Może wreszcie wszystko przysypie , chociaż na kilka dni, bo jeszcze chwila i pękną mi oczy, jak „w Kutnie na dworcu w nocy”. W alejce mijam koleżankę z liceum. W tej historii udajemy, że się nie znamy. Skręcam do biblioteki. Kiepuję. Zostawiam kurtkę i plecak w szatni, biorę numerek i idę na górę. Z baru na dole dobiega mnie zapach zapiekanki. Nic jeszcze nie jadłem. Kursuję miedzy półkami bez większej idei. Mijam starych znajomych. Ellisa od "laskojadów" i kolesia od "Jak będziesz w Cody Wyoming zapytaj o Dzikiego Boba."; Capote'a od wszystkiego innego. Biorę kilka niemieckich albumów ze zdjęciami Nowego Yorku z czasów prohibicji i „Miriam”, którą wreszcie zastaje na swoim miejscu. Chciałem zajebać skurwiela, który ja tyle przetrzymał. Siadam w czytelni. Jest kilka osób, większość to szmule. Wszyscy są w trakcie sesji, pochyleni nad podręcznikami albo notatkami. Czytam pierwsze opowiadanie. Jest mistrzowskie. Jak zwykle. Opowiada o kolesiu skupującym hurtowo sny. Najgenialniejsze pomysły zawsze były proste. Myślę przez chwilę o tym, że chyba każdy geniusz musi być Żydem albo ciotą. Urodziłem się za późno. Z brakami. Geniusze. Każdy z nich już umarł, a jeśli jeszcze żyją tworzą takie rzeczy, że sam byłbym gotów ich wyprawić do pozostałych. Myślałem o tym poważniej słuchając ostatniej płyty emsi cartneja.
Gdzieś w środku albumu, przy zdjęciu galerii Tiffany & Co przy piątej Avenue, z zamyślenia wyrywa mnie bibliotekarka. Chwytając za ramię tłumaczy, że będą zamykać. Sprzed oczu wyobraźni uciekają mi oczy Marilyn. Marilyn, którą wszyscy mieliśmy.
Na zawnątrz jest już ciemno. Dochodzi dziewiąta. Uzbrajam się w czapkę i lewą rękawiczkę. Nałóg przypomina o sobie, dlatego nie wkładam prawej. I tak są nie do pary. Ustawiam tracklistę i wychodzę. Startuję od Electric Relaxation. Miasto wydaje się spokojniejsze. W autobusach można załapać się nawet na siedzące. Jeśli nie mam nic do załatwienia, wychodzę tylko wieczorami, w dzień najczęściej nie znajduje w sobie tyle siły. Spojrzenia ludzi mówią "Nie mam czasu" i jedynie ja chodzę od miejsca do miejsca bez większego celu. Nie wygram z nimi. Wieczory są spokojniejsze. Wiesz, ci, którzy "nie mają czasu", siedzą teraz przed telewizorami czekając na jutro, a ja mogę chodzić od miejsca do miejsca stawiając stopy blisko siebie, niepotrzebnie nie wydłużać kroku, skupiać się muzyce i zachłystywać się oddechem miasta. Gagarina, Reja, Bydgoską gdzie w Biedronce za mną zamykają drzwi. Ochroniarz patrzy mi na ręcę. Jak zwykle. Kupuje dwa Kenigery za dokładnie odliczone dwa pięćdziesiąt osiem i chowam je do plecaka. Jak zwykle. Pierdolę ekologiczne torby. Podobno na bydgoskiej najłatwiej zebrać wpierdol, ale od pięciu lat chodzę tu i między blokami na Rubinkowie nocą i jedyny wpierdol jaki zebrałem, wywołałem sam na Juwenaliach, dziesięć metrów od policyjnej Octavii.
Przypominam sobie ten kawałek Świetlickiego i jestem skłonny powtórzyć za nim "To miasto nigdy nie będzie moje''. To miasto Bogusia Lindy, Aleksandra Wolszczana i tego grafomana Janusza Leona, że nie wspomnę o nazwisku. Chyba już żadne miasto nie będzie moje. Kiedykolwiek. Z Chopina wchodzę na szeroką. Załapuje się jeszcze na pomidorową z makaronem w barze mlecznym "Małgośka" i sypiąc bilon na ladę zamawiam jeszcze herbatę. Czas zatrzymał się tutaj na początku lat dziewięćdziesiątych, wyszczerbione talerze PSS Społem, stemplowane nierdzewne łyżki i widelce, czasem aluminiowe. Nawet koleś w rogu jest ubrany w stylu metala - Titus z Acid drinkers z okresu Dirty Money Dirty Tricks. Na nogach ma klasyczne Robinsy z wywleczonymi jęzorami. Gdzie on je dorwał? Kończę kolejne ostatnie opowiadanie z "Miriam" uśmiechając się do siebie. Dopijam herbatę i wychodzę. Będą zamykać.
Lubicką idę jakieś czterdzieści minut zanim jestem przed klatką. Przez całą drogę zdążyłem skończyć „Best of” Doorsów. W oknie nie pali się światło. Jest koło jedenastej. Okazuje się, ze nikogo nie ma. Siadam na brzegu wersalki, odbezpieczając kenigera. Dopijając, otwieram szeroko okno i wychylając się wypalam ostatniego. Nad blokami wyczytuje niebieska poświatę. Zamykam okno i sam włączam telewizor, skacząc po śnieżących kanałach. Czterech. Jedynka, dwójka, polsat i prawie tvn. Gaszę. Widocznie sam chuj nocuje w tym telewizorze. Otwieram ostatnie piwopodobne piwo, wyciągając się w nie zmienianej od kilku miesięcy pościeli. Przez chwile myślę o Bukowskim. Skurwiel napisał dziesiątki kawałków o piciu portwajnu do lustra, waleniu konia i wycieraniu go później w prześcieradło. Wszystkie były o samotności. Jeszcze raz wracam do myśli o geniuszach. Zasypiam. Sen przywiewa mi obrazy z podstawówki. Mam czternaście lat i kolejne solo po lekcjach. Moje ciosy dochodzą, ale żadne nie ma jakiejkolwiek nocy. Czuje bezsilność. Kiedy się budzę, cały blok ogarnia noc. Uderzam pięścią w ścianę. Jest cicho. Na budziku czytam godzinę.
Jest trochę po trzeciej, a minuty płyną wolno.
"Tak jak kiedyś młodość."

___________________
The Fashion - Like Knives

17 stycznia 2009

butelka Wild Turkey
rewolwer w szufladzie
wiatrak pod sufitem
żaluzje
niedopałek cygara
prochowiec na wieszaku
i
pismo od komornika
obowiązkowo

kobieta
klasa
pewny krok dłuuugich nóg
przeciwsłoneczne okulary nisko na nosie
oceniające spojrzenie.
zawsze musi być piękna
tajemnicza
i
w kapeluszu.

ostatecznie i tak okaże się dziwką.

8 stycznia 2009

U Krystyny

U Krystyny wszystko było jasne.
Jasne kosztowało 2,50, a lighty po 0,50 groszy każdy. Jasne było z Białorusi, a lighty z Ukrainy. Jasne jak sierpniowa noc, nie? Ale nikt sie nie skarżył, szczególnie, że wódka w innych melinach potrafi kosztować życie, a u Krystyny - uwierz! - niezmiennie 14 polskich nowych. Była sprzedawana w zakorkowanych gazetą butelkach po Tymbarku; dlaczego to już dłuższa historia. Każdy Krystynę znał, każdy szanował, wiedział gdzie to jest? co to jest? i za ile?

- pierdolone święta. - burknął bekiem Zdzichu, gładząc się po wydętym brzuchu.
- pierdolone... - powtórzył za Zdzichem od niechcenia Dzidek. Sprawiał wrażenie jakby kosztowało go to całą dzienną energię.
- a pani, pani Krysiu, też anty święta?
Krystyna kończyła właśnie napełniać kufel z kija i wywracając wzrok, postawiła go na przed nimi na blacie z taką siłą, że aż dziwne, że nie pękł w podstawie.
- dobrze, już dobrze pani kierowniczko! - Zdzichu machnął przepraszająco do Krystyny wycierającej wierzchem nadgarstka piane z lewego oka i odwrócił sie z powrotem.
- wyżej sra jak dupę ma - szepnął profesorskim tonem, do wycierającego jednorazówką blat Dzidka.
- wyżej sra... - nagle zatrzymał sie w pół jakby niemrawo, orientując sie co i przed kim zamierzał powtórzyć...
- no, no, no... - mruczał patrząc przepraszająco w stronę Krystyny za barem...
- co jest tobie też popuściła szpary? - krzyknął na całą salę. Był pijany. Na trzeźwo w życiu by sie tak nie odezwał. Bał sie Krystyny - jak wszyscy z resztą - bo w końcu to ona zarządzała zeszytem rozłożeń płatnych w ratach. Dzidek przez dłuższą chwilę wraz całą klientelą wpatrywał się w niego wzrokiem a'la Eastwood. Wszystko ucichło. Zdzich chwycił piwo i odszedł w stronę stolików, chcąc usiąść przy ostatnim niezajętym. Nie zdążył, zarobił centralna fangę i wyłożył sie jak długi na parkiet, licząc gwiazdy. Wyrzucono go "społem". Po chwili wrócił z czerwieniącym sie powoli okiem i krzyknął coś niezrozumiałego w drzwiach. Wyleciał z ryjem obitym jeszcze mocniej - tak jak w "300" Millera - armia na skinienie palca gotowa zginać. W tym przypadku nawet bez skinienia. Najśmieszniejsze, że mógł to być każdy z nich, nie przeszkadzało im to jednak jeszcze raz wyrzucić go przy wtórze dorozumianej aklamacji.
Krystyna jednak miała to wszystko w dupie. Przynajmniej udawała. Nawet nie spojrzała.

Po pięciu minutach wszystko działo się podobnie.

Nad drzwiami wisiał dzwonek. W takie dni praktycznie nie miał wolnego. Co chwila wchodzili "gracze", potem następni i następni, inni wychodzili regularnie upuścić zalegający mocz pod pobliskie balkony. Cyrkulacja powietrza była niezachwiana, w środku nie zdążyło się nawet zastać. Było i tak zimno. Pomieszczenie ogrzewał jedynie nieszczelny, gazowy piecyk, którego smrodem, po kilkunastu minutach przesiąkało całe ubranie. Smrodem, który nie zawsze chciał schodzić po pierwszym praniu.
Wszedł Roman, a właściwie wypełnił sobą to miejsce. Był potężny. Ubrany w kraciastą kurtkę z kożuchem wokół szyi i czapkę z nausznikami. Wyglądał jak drwal z Alaski. Kurtka podkreślała krepą budowę ciała i szerokie bary, a za duże rękawiczki, wydłużały optycznie jego ręce do kolan, nadając mu groteskowa, małpia sylwetkę. Co było najcharakterystyczniejsze to wyjątkowo pucułowate policzki - jakby cały czas miał usta pełne kluchów - przez co wszyscy wołali na niego Corleone.
Od wejścia pokazuje palcami, że zamawia dwa, Krystyna zawsze się upewnia, kiedy jest już przy barze, bo Roman 15 lat przepracował lokalnym tartaku i po prawdzie miał juz tylko te wspomniane wcześniej dwa palce. Kciuk i serdeczny, ze świeżym śladem po zdjętej obrączce.
- dwa tak?
- uhmm - /Uhmm było tym co najczęściej padało w tym miejscu. Przebijało z górą nawet klasyczne "kurwa". "Jeszcze raz?" - "Uhmm". "To samo?" - "Uhmm". "Kurwa znowu się puściła?" - "Uhmm". "Na zeszyt?" - "Uhmm" ... Ok, tutaj trzeba było być rentownym. Nie każdy mógł tak uhmmować przed Krystyną./
Krystyna odkapslowała butelkę i postawiła na serwetce przed nim. Nie zdążyła postawić drugiego, a ostatnim co zostało z pierwszego była piana, która wycierał rękawem z ust.
- jak święta w Corleone? - zapytała z autentyczną troską. Była to jedna z nielicznych osób które lubiła.Roman nie wiedział specjalnie co odpowiedzieć zakreślił ręką koło w powietrzu i wydął bezradnie policzki, uwydatniając je jeszcze bardziej /jeżeli było to w ogóle możliwe/
- jak to święta... - odpowiadając w końcu - kolorowo - dodał, po chwili reflektując się że mogło to zabrzmieć zbyt na odpierdol
- mój spił się już przed wigilią, rozwalił pół zastawy ustawiając na stole... myślałam ze skurwiela uduszę... jak kolorowo to chyba dobrze...
- niezupełnie - roztarł zimne policzki, przysuwając się w stronę piecyka - wracałem z roboty. klasycznie. zielono, żółto, czerwono, a potem już tylko niebiesko.
- ile?
- niecały promil... - odpowiedział, powstrzymując pięścią nadchodzący bek po piwie. Krystyna poklepała go współczująco po ramieniu i odeszła dalej nalewać.
Zebrała się już spora kolejka, odliczająca właśnie grosz od grosza. Widać było, że sporo im brakuje
- Władek! - powiedział jeden z nich - Zrób tak, żeby było dobrze! - i wypchnął jednego z nich w kierunku spodziewającej się zaraz padnących słów Krystyny za barem.
Pewnie, że najlepiej jak jest dobrze.

Stolik w cieniu, koło zbierającego kurz fikusa jest zawsze zajęty. Zwykle przez Mariana, odwróconego do wszystkich plecami. Marian ajkejej Śmieć-Men. Jedyne czego nienawidził to pastwienia się nad oparami z dna. Potrafił powtórzyć to po kilka razy w ciągu dnia. Był strasznym nudziarzem, nikt go nie lubił... Chyba, że jego matka dostała akurat rente. Podchodził właśnie do lady. Z kieszeni udało mu się wysupłać na prawie całe piwo. Niewiele brakowało.
- 40 groszy Antek. - zwrócił się błagalnym tonem.
- spierdalaj - uciął Antek i odwrócił się z powrotem do baru
- Romuś - tu już bez większej nadziei.
- nalej mu - powiedział Roman, patrząc na cycki Krystyny.
- życie mi ratujesz - wykrztusił, prawie płacząc ze wzruszenia - jestem twoim dłużnikiem.
- ale bierz to i spierdalaj - dodał Roman, kiedy zobaczył jak ten zaczynał rozsiadać się obok niego. Wszyscy mieli tu podstawowe instynkty. Wyczuwali gdy ktoś był przy sianie, jak krwawiącą zwierzynę, dosłowniej - jak rekiny krew.
- skurwysyny ... - westchnął Corleone... kiedy spojrzał na swoje podbite oko w lustrze za barem. Jego twarz była niemniej szorstka, niż głos - przypominała papier ścierny.
Wszyscy to skurwysyny. Nie inaczej.

W tivi nadali wiadomości. Krystyna podbiła dźwięk. Po menelni rozeszło się buczenie i pojedyncze dźwięki około-werbalnego protestu. Na ekranie pojawił sie kolejny polityk, z czerwoną twarzą i tętniącą żyłą na szyi. Krystyna lubiła wiedzieć "Co się dzieje w wielkim świecie?" oglądała co wieczór wiadomości i czytała gazety wygrzebane przez Mariana ze śmietników. Jako jedyna tutaj glosowała. Jako jedyna wiedziała co to kohabitacja i impiczment, ale jej życie niewiele różniło się poza tym od życia kogokolwiek komu kiedykolwiek odkapslowała albo od czasu do czasu dodatkowo wzbogaciła piwo. Bo u Krystyny wszystko było jasne, ale kiedy wracała do domu nocą nic już takie nie było.

Wtedy chyba dopiłem piwo i wyszedłem. Polityki - widzisz - nienawidzę, bardziej niż kurew.

_____________

"Don't Try!".