16 maja 2009

Urban Legend

Port był spokojny niczym sierpniowe morze. Otulony przez mgłę, w lepkiej masie nocy, przypominał stary mebel przykryty prześcieradłem. Tutaj czas nigdy się nie zatrzymywał, on po prostu od zawsze stał w miejscu, niewzruszony i uodporniony na osiadający na wszystkim kurz przemijania. Zamknął z trzaskiem drzwi Fiata, w chwili, gdy zza budynku kapitanatu wypłynęło echo dźwięku rozregulowanego silnika ostatniego autobusu odjeżdżającego do miasta. Jedynie słabe smagnięcia fal w burty kutrów, dryfujących bezwładnie, wypełniały zmierzch. Ulicznych latarń ciągnących się długą wstęgą wzdłuż nabrzeża elektrownia nie przewidziała w swoim miesięcznym planie, więc ciemność rozświetlały jedynie błyski niebieskich lamp z dachów radiowozów, ożywiając przestrzeń w milisekundowych odstępach. Zapomniał jak przenikliwie zimny może być wiatr o tej porze roku. Padało. Całą drogę tępo wsłuchiwał się w jednostajne dudnienie deszczu o dach samochodu, próbując pokonać senność wywoływaną przez jego monotonię. Postawił kołnierz płaszcza. Był w kolorze burgundu, choć teraz nie robiło to jakiejkolwiek różnicy. Nie wszystko musi być logiczne - pomyślał, odsalutowując na odpierdol jakiemuś dzieciakowi z lokalnej komendy, patrząc z politowaniem na starannie pielęgnowany zarys zarostu pod nosem. Kiedyś lubił jesienie. Lubił nawet zapach deszczu. To musiało być jeszcze wtedy, kiedy wierzył, że polubi to miasto. Minęło "w międzyczasie" i przestał zwracać uwagę na jesień, deszcz i jeszcze kilka innych rzeczy. Życie jednak nie stało się przez to ani trochę mniej skomplikowane *. Wsuwając legitymacje głębiej w butonierkę skajowej marynarki, mijał portową tawernę. Nie różniła się niczym od innych, z resztą wszystkie były takie same. Wypełnione po brzegi przypadkowymi marynarzami, cinkciarzami, drobnymi przemytnikami, siedzącymi przy zatłoczonych stolikach i dziewczynami czekającymi przy barze na czyjeś skinienie przy wtórze skrzeku rozkalibrowanego big beatu płynącego ze sceny. Czuł żar gryzący usta, więc upuścił końcówkę kapitańskiego i podeszwą wtarł niedopałek w asfalt, podchodząc do zakrwawionego porucznika Zubrzyckiego, siedzącego w otwartych drzwiach policyjnej Warszawy w chwili, gdy przydeptywał kolejnego carmena. Patrząc na tempo jego oddechu zamieniającego się parę, wiedział, że ciągle optępiały tkwił w szoku. Minęła północ. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, zachrobotał rozrusznik. Najsłynniejsza miejska legenda po raz kolejny budziła się ze snu.

* Klasyczny przypadek paradoksu z dupy, spisanego na kolanie... a "to tylko jedna z moich wad."




_________________
Byłem tu!

Tkaczuk.

1 komentarz:

dr zdrówko pisze...

co to za fura?
Przepiękna.