7 lutego 2009

Stream of non-consciousness

Zaczynam od "a wiec". To w końcu moja historia. Jest piątek. Słońce wyparowało z miasta. Od kilku dni jest szaro, chyba nawet mglisto, chociaż może to tylko spaliny. Nie widać wyraźnie sufitu nieboskłonu. Wszędzie jest nie tyle biało, co białawo, coś jak jak Papier-mâché. Czekam na biały autobus. Piętnastkę. W miejscu biały umownie puszczam oko. Miasto żyje swoim rytmem. Każdy jedzie, idzie, biegnie "gdzieś", "po coś", albo stara się sprawić takie wrażenie. Wszyscy mają poglądy, konto w banku, ulubiona piosenkę, wolne popołudnia, marzenia i telewizor. Stoję sam, zakrzyczany przez billbordy, tempo życia i zachodnie samochody kupione za kredyty. W słuchawkach brzęczy jakieś dałn-tempo. To zdecydowanie nie jest muzyka miasta. Przynajmniej tego miasta. Po dziesięciu minutach podjeżdża autobus. Biały, ubłocony spalinami Jelcz. Wsiadam, nie kasując biletu. Ostatniego kanara widziałem jakiś rok temu. Karawana rusza. Patrzę w okno unikając wzroku innych. Inni robią to samo.. Śmieszne, ale nie pamiętam ani jednej twarzy, jaka zapadłaby mi w pamięć, podczas jakiejkolwiek trasy w przeciągu sześciu lat studiów. Wszystkie dziewczyny są takie same. Wszyscy inni jeszcze bardziej.
Droga trwa długość albumowej wersji Light My Fire. Wysiadam koło Auli. Topniejący śnieg oblepia wszystkim buty i nogawki spodni. Sięgam po szluga. Ciągle jeszcze wierze, że rzucę to gówno przed trzydziestką.
Architektura uczelni to klasyka socrealizmu w najintensywniejszej fazie. Masa kątów prostych i jeszcze więcej betonu. Wszędzie przydymione czasem szyby i szare betonowe elewacje. Straszą swoją opowieścią. Strzepuje popiół, jak się okazuje na prawy but. Chwilę tupię, mijany przez ławice ludzi, pędzących na zajęcia. Jak „cel – pal”. Wyławiam wśród nich znajomą twarz. Nie pamiętam jego imienia. Przed moją repetą byliśmy razem na roku. Nie lubiłem go. Włączam pauze w empetrójce i ściskam jego dłoń. Nie ma formy, jest sflaczała. Jeszcze za nim zapytałem: "Co dobrego?", mówi, że dostał się na studia doktoranckie. Pytam o średnią z pięciu lat. Z zażenowaniem mówi cztery i cztery. Patrzę mu w oczy. Wierzę. Życie ściska mu dupę. Tak jak kiedyś studia. Twierdzi, że do aplikacji zabrakło mu jednego punktu, że był właśnie złożyć odwołanie, ale w sposobie, jaki to powiedział można wyczuć brak większych oczekiwań w tym kierunku. Powiedziałem, że gorzej już było i teraz musi być lepiej. Nie uwierzył. Pytam jeszcze ile trzeba przygotowywać się do aplikacji. Trzy miesiące.. Tym razem już nie wierzę. Pyta o seminarium. Nie pamiętam co dokładnie odpowiedziałem. Wiem, że odpowiadając używał często słowa "powinieneś". Przed wejściem na wydział, kiepuję w najbliższej popielniczce i wchodząc do środka, pokazuje ręką dziekanaty, mówiąc że muszę lecieć. Po drodze prawie biorę darmową Rzeczpospolitą, ale w ostatnim momencie rezygnuję. I tak nigdy nie piszą o NBA.
Pod dziekanatem nie ma kolejki. Właściwie jest zamknięty. Pukam kilka razy. Wreszcie ktoś się lituje i otwiera. Jak dobrze, że to nie ta kurwa od pierwszego roku. Biorę kartę egzaminacyjna i spierdalam. Wchodzę jeszcze do kibla i rozpinam rozporek nad pisuarem - emsześćdziesiatkiszóstki są pod tym względem zajebiste – w największym zamroczeniu nie będziesz miał z tym najmniejszego kłopotu. Nigdy nie sikam w środkowy. Mam zasady. Wychodząc mijam bez słowa wczorajszego egzaminatora i rozglądając się uważnie, żeby nie natknąć się na promotora, wychodzę na zewnątrz. Palę trzeciego. Te studia kiedyś mnie wykończą.
Zaczyna padać śnieg. Zakładam czapkę na głowę. Może wreszcie wszystko przysypie , chociaż na kilka dni, bo jeszcze chwila i pękną mi oczy, jak „w Kutnie na dworcu w nocy”. W alejce mijam koleżankę z liceum. W tej historii udajemy, że się nie znamy. Skręcam do biblioteki. Kiepuję. Zostawiam kurtkę i plecak w szatni, biorę numerek i idę na górę. Z baru na dole dobiega mnie zapach zapiekanki. Nic jeszcze nie jadłem. Kursuję miedzy półkami bez większej idei. Mijam starych znajomych. Ellisa od "laskojadów" i kolesia od "Jak będziesz w Cody Wyoming zapytaj o Dzikiego Boba."; Capote'a od wszystkiego innego. Biorę kilka niemieckich albumów ze zdjęciami Nowego Yorku z czasów prohibicji i „Miriam”, którą wreszcie zastaje na swoim miejscu. Chciałem zajebać skurwiela, który ja tyle przetrzymał. Siadam w czytelni. Jest kilka osób, większość to szmule. Wszyscy są w trakcie sesji, pochyleni nad podręcznikami albo notatkami. Czytam pierwsze opowiadanie. Jest mistrzowskie. Jak zwykle. Opowiada o kolesiu skupującym hurtowo sny. Najgenialniejsze pomysły zawsze były proste. Myślę przez chwilę o tym, że chyba każdy geniusz musi być Żydem albo ciotą. Urodziłem się za późno. Z brakami. Geniusze. Każdy z nich już umarł, a jeśli jeszcze żyją tworzą takie rzeczy, że sam byłbym gotów ich wyprawić do pozostałych. Myślałem o tym poważniej słuchając ostatniej płyty emsi cartneja.
Gdzieś w środku albumu, przy zdjęciu galerii Tiffany & Co przy piątej Avenue, z zamyślenia wyrywa mnie bibliotekarka. Chwytając za ramię tłumaczy, że będą zamykać. Sprzed oczu wyobraźni uciekają mi oczy Marilyn. Marilyn, którą wszyscy mieliśmy.
Na zawnątrz jest już ciemno. Dochodzi dziewiąta. Uzbrajam się w czapkę i lewą rękawiczkę. Nałóg przypomina o sobie, dlatego nie wkładam prawej. I tak są nie do pary. Ustawiam tracklistę i wychodzę. Startuję od Electric Relaxation. Miasto wydaje się spokojniejsze. W autobusach można załapać się nawet na siedzące. Jeśli nie mam nic do załatwienia, wychodzę tylko wieczorami, w dzień najczęściej nie znajduje w sobie tyle siły. Spojrzenia ludzi mówią "Nie mam czasu" i jedynie ja chodzę od miejsca do miejsca bez większego celu. Nie wygram z nimi. Wieczory są spokojniejsze. Wiesz, ci, którzy "nie mają czasu", siedzą teraz przed telewizorami czekając na jutro, a ja mogę chodzić od miejsca do miejsca stawiając stopy blisko siebie, niepotrzebnie nie wydłużać kroku, skupiać się muzyce i zachłystywać się oddechem miasta. Gagarina, Reja, Bydgoską gdzie w Biedronce za mną zamykają drzwi. Ochroniarz patrzy mi na ręcę. Jak zwykle. Kupuje dwa Kenigery za dokładnie odliczone dwa pięćdziesiąt osiem i chowam je do plecaka. Jak zwykle. Pierdolę ekologiczne torby. Podobno na bydgoskiej najłatwiej zebrać wpierdol, ale od pięciu lat chodzę tu i między blokami na Rubinkowie nocą i jedyny wpierdol jaki zebrałem, wywołałem sam na Juwenaliach, dziesięć metrów od policyjnej Octavii.
Przypominam sobie ten kawałek Świetlickiego i jestem skłonny powtórzyć za nim "To miasto nigdy nie będzie moje''. To miasto Bogusia Lindy, Aleksandra Wolszczana i tego grafomana Janusza Leona, że nie wspomnę o nazwisku. Chyba już żadne miasto nie będzie moje. Kiedykolwiek. Z Chopina wchodzę na szeroką. Załapuje się jeszcze na pomidorową z makaronem w barze mlecznym "Małgośka" i sypiąc bilon na ladę zamawiam jeszcze herbatę. Czas zatrzymał się tutaj na początku lat dziewięćdziesiątych, wyszczerbione talerze PSS Społem, stemplowane nierdzewne łyżki i widelce, czasem aluminiowe. Nawet koleś w rogu jest ubrany w stylu metala - Titus z Acid drinkers z okresu Dirty Money Dirty Tricks. Na nogach ma klasyczne Robinsy z wywleczonymi jęzorami. Gdzie on je dorwał? Kończę kolejne ostatnie opowiadanie z "Miriam" uśmiechając się do siebie. Dopijam herbatę i wychodzę. Będą zamykać.
Lubicką idę jakieś czterdzieści minut zanim jestem przed klatką. Przez całą drogę zdążyłem skończyć „Best of” Doorsów. W oknie nie pali się światło. Jest koło jedenastej. Okazuje się, ze nikogo nie ma. Siadam na brzegu wersalki, odbezpieczając kenigera. Dopijając, otwieram szeroko okno i wychylając się wypalam ostatniego. Nad blokami wyczytuje niebieska poświatę. Zamykam okno i sam włączam telewizor, skacząc po śnieżących kanałach. Czterech. Jedynka, dwójka, polsat i prawie tvn. Gaszę. Widocznie sam chuj nocuje w tym telewizorze. Otwieram ostatnie piwopodobne piwo, wyciągając się w nie zmienianej od kilku miesięcy pościeli. Przez chwile myślę o Bukowskim. Skurwiel napisał dziesiątki kawałków o piciu portwajnu do lustra, waleniu konia i wycieraniu go później w prześcieradło. Wszystkie były o samotności. Jeszcze raz wracam do myśli o geniuszach. Zasypiam. Sen przywiewa mi obrazy z podstawówki. Mam czternaście lat i kolejne solo po lekcjach. Moje ciosy dochodzą, ale żadne nie ma jakiejkolwiek nocy. Czuje bezsilność. Kiedy się budzę, cały blok ogarnia noc. Uderzam pięścią w ścianę. Jest cicho. Na budziku czytam godzinę.
Jest trochę po trzeciej, a minuty płyną wolno.
"Tak jak kiedyś młodość."

___________________
The Fashion - Like Knives

Brak komentarzy: