Po ulicach ściga mnie cień tego miasta. Po karku smaga mnie jego nerwowy oddech. Jest przerażająco chłodny. Czasem wydaje mi się, ze nigdy od niego nie ucieknę. Znam każdy jego centymetr, ulice, bramy, ślepe zaułki. Nie nosi w sobie jakiejkolwiek tajemnicy. Nigdzie nie jest tak samo, ale gdzie indziej też chyba nie ma żadnej różnicy. Wszędzie spotykam te same tynki, ten sam chłód, tych samych meneli. Każdy z nich ma tę sama opowieść, Każdy z nich był znajomym Himilsbacha i Riedla, za każdego z nich płacze ta sama wódka. Różnice to tylko uwagi na marginesach, wszystkie spisane czerwonym długopisem, bo momentami trudno je odczytać. Wszędzie ludzie zadają te same pytania i wszędzie mają takie same odpowiedzi.
Popycham okulary do nasady nosa, chociaż wolałbym widzieć mniej ostrości. Trudno w to uwierzyć ale czasem wierze w jakieś ukryte znaczenie w tym wszystkim, są czasem takie dni; pół tonu jaśniejsze. Jak u Morrisona - dzień przeciw dniu, noc przeciw nocy, obroża przeciw pchłom. Gubię sens. Odbieram sprzeczne sygnały. Mijam kościoły, czasem myślę, że świat istnieje tylko dlatego, że Bóg ma jeszcze resztki sił podtrzymywać z nami rozmowę i powoli zaczyna dojrzewać w nas fantomy, które łudzą się, ze trzymają świat za jaja.
Gaszę peta o podeszwę, spluwam resztkami oskrzeli na asfalt i ruszam dalej. Gonią mnie infradźwięki formy, braku pomysłów, chęć rzucenia wszystkiego na lepsze czasy. Wiesz: nie mój cyrk nie moje małpy, ale póki co…
06.XI.08
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz