22 listopada 2007

Nie

Szedł fabryczną, normalnie chodził źródlaną, ale dziś odrabiane karnie nadgodziny, pchały go somnambulicznym krokiem do upragnionej pozycji embrionalnej, w wygrzanym małżeńskim łożu.

Powrót do domu tradycyjną trasą był dłuższy, od tego ulicą fabryczną, ale całe życie chodził do przedszkola, zerówki, podstawówki i liceum źródlaną, na prośbę matki, która próbowała stworzyć w tym oceanie bloków namiastkę tak zwanego porządnego domu. Nie protestował.

Jedyny z osiedla, chadzał inna trasą do domu i tym sposobem, ominęło go dzieciństwo. Kiedy wracał do domu źródlaną, chłopaki z podwórka na fabrycznej dmuchali słomką pierwsze żaby, ćmili pierwsze popularne bez filtra, oglądali pierwsze zdjęcia deflorowanych dziewczyn w niemieckojęzycznych periodykach znalezionych na śmietniku, rzucali koty z kilku pięter, by przekonać się czy rzeczywiście kot zawsze spada na cztery łapy i czy naprawdę ma 7 żyć, zaglądali pod majtki Kaśki z trójki, w zamian za kilka Donaldów. żygali pierwszymi owocowymi winami i kradli pierwsze landrynki w składzie u starej Kocajowej. Ominęło go nie tylko dzieciństwo, ale i przyjaźnie, które kształtują życie dziecka.

Z początku, dzieciaki uważały to za wielką sensacje, śledziły go chowając się za winklami i pokrzykiwały na odmieńca, ale po niedługim czasie – jak to dla dzieciaków – stało się to mało interesujące, a on stał się niewidzialnym dla każdego. Żył między nimi, mijali się, ale ich drogi nigdy się nie przecinały.

Tak się złożyło, że dla niego, jako dziecka rodziców pracujących w fabryce ludowa ojczyzna poczyniła znaczne ułatwienia, oszczędzając im czas: żłobki, przedszkola, sklepy, pocztę, komisariat policji i szkoły zbudowano w pobliżu fabryki, tworząc nieformalnie pewnien zamknięty krąg społeczny. I tak mając 29 lat nigdy nie spotkał, świata poza granicami szeroko pojętej fabryki. Mimo, iż jego matka nie żyła już przeszło 5 lat, ciągle podróżował źródlaną, do biura fabryki - gdzie pracował – i z powrotem do domu. Sam nie wiedział, czy bardziej siłą przyzwyczajenia, czy z powodu surowego wzroku matki, który paraliżował go nawet zza grobu. Wolał uniknąć tego wzroku, kiedy marzyły mu się studia na Śródmieściu. Z powodu planów matki, jego pomaturalnej kariery w administracji fabryki, nie miał odwagi ich zwerbalizować. Ojciec zmarł na pylice, niedługo po jego urodzeniu, więc tylko matka była jedyną osoba zdolną nauczyć go słowa „nie”, ale nigdy przez 25 lat życia nie skorzystała tej prerogatywy. I tak ominęły go studia, związek z Moniką, w której się podkochiwał od 3 klasy podstawówki, ponieważ matka uważała, że „to nie jest dziewczyna dla niego”, nie mówiąc o wszystkich atrybutach dzieciństwa, mających miejsce na fabrycznej, o których nie miał nawet większego pojęcia.

Kiedy rok po maturze matka, przyprowadziła do domu Anię, córkę jej najlepszej przyjaciółki z przedwojennej kamienicy na źródlanej, wiedział już jak matka widzi drugi etap jego dojrzałego życia … tak jak wcześniej nie miał odwagi matce odmówić. Ania była jedyną osoba ze świata żywych, z jaka dzielił swoje dzieciństwo. Można by wiele o niej mówić, ale w pewnym sensie okazywała się być nawet całkiem ładną dziewczyną. Miała patykowata sylwetkę, przykrytą wyjątkowo kredowo-bladą cerą, która na wysokości klatki piersiowej przeradzała się w niespecjalnie okazały, ale miły dla oka cyc. Właściwie oboje żyli w autonomicznych światach, który teraz mieli budować i dzielić razem. Nie był to świat właściwy, dzieciakom, które puszczały sobie płytę późnego Joy Division i czytały tomiki Wojaczka z żyletką w ręku. Ich nastawienie do życia charakteryzowało się zdumiewającą zgodą na to cokolwiek przyniesie im nadchodząca godzina i całkowitym pogodzeniem się z zastałym losem, tak obecnym jak i przyszłym. Tak było i teraz. Była to kategoria człowieka, który zorientowawszy się, że usiadł na pinezce, w pierwszym odruchu co prawda poskoczył, ale po chwili usiadł z powrotem, bo doszedł do wniosku, że widocznie tak miało być.

Ślub był skromny, wesela nie wyprawiano, bo matka była skłócona chyba z połową osiedla. Wieczorem po rodzinnej kolacji, nad którą dłuższy czas wisiało dudniące, choć zupełnie nikogo nie krępujące milczenie, jak to wśród ludzi, którzy wszystko o sobie wiedzą, doszło do nocy poślubnej. Jak Pan Bóg przykazał bez emocji przystąpli do swego małżeńskiego obowiązku, nad którym nieformalną kontrolę sprawowała matka, mieszkająca w pokoju obok, za tekturową ścianką działową.

Życie po śmierci matki nie różniło się niczym, niż za jej prezydentury. Małżeństwo trwało nadal siłą rozpędu, praca okazała się być zaspokajającą potrzeby ambicjonalne i finansowe. Świat poza fabryką, nawet teraz nie wydawał się być kuszący, nawet ten oglądany w zakładowym kinie ilustrujący życie za żelaznym murem – matka zawsze powtarzała, że kino to jedynie fabularna bajka.

Tak więc, tego wieczora po raz pierwszy w życiu wracał do domu fabryczną. Mijał budynki i mury oglądane do tej pory jedynie z odległości kilkuset metrów. Matka powtarzała, że ta ulica jest siedliskiem wszelkiego rodzaju grzechu i źródłem upodlenia tego osiedla. Zastanawiał się czasem, czy miała racje, ale porzucał te mgliste dywagacje, bo co by to tak naprawdę zmieniło?

Szedł środkiem ulicy, kryjącej w sobie najskrytsze, niedostępne tajemnice. Parujący ściek, wykluwający się z podziemi poprzez przedwojenne ujścia kanałów, budował mit obskurności tego miejsca, tak jak dziury w ogrodzeniach fabryki, gdzie robotnicy w przerwach na drugie śniadanie i po fajrancie, tłumnie zwalali się pod piwiarnie do starej Mańki i jak zażygana brama obok sklepu Kocajowej.

Nagle usłyszał z oddali wołający go głos Bronka Radwana, z którym przez osiem lat siedzieli w jednej ławce nigdy nie zdobywając się na koleżeństwo i zadowalając się równoważnikami zdań, co kilka godzin. Bronek był archetypem, robotnika tej fabryki, który przychodził tam po zawodówce, z nadzieją zarobienia kilku groszy w wakacje na prawo jazdy, na ciężarówkę, by jeździć po całej Polsce w jakimś PPHU. Jedynym problemem tych planów, było to, że - jak u Al’a Bundy - wakacje zamieniły się w całe życie, z toksycznym związkiem po drodze i dzierżeniem pokoleniowej sztafety tajemnicy podsklepowych królów życia.

Bronek, nie chciał niczego poza tym, by się napić, ale w kodeksie żula, jedną z naczelnych zasad jest dzielenie się wspólną zdobyczą, toteż zaproponował mu wspólne sączenie. Poszli do meliny mieszczącej się nad fabryczną, klubo-kawiarnią, gdzie zmęczeni sobą faceci wzbogacali herbatę podawaną w wyszczerbionych, porcelanowych kubkach od kakao z logiem fabryki. Kupili tam butelkę, przezroczystej substancji, z która nie miał nigdy do czynienia.

Przezroczysta substancja okazała się jednak metanolem, skręconym naprędce.

Nie posłuchał po raz pierwszy, do końca matki.
Nie umiał mówić nie.

Sam już niewiem, co z tych dwóch rzeczy go zabiło.

John Coltrane - [Giant ship #6] Naima

Brak komentarzy: