22 listopada 2007

Doc McElroy - Dying Legend

Doc'a McElroy'a spotkałem dwa razy w życiu.

Była to żyjąca legenda awanturników i wszelkiego rodzaju desperatów począwszy od Sacramento, a na Teksasie skończywszy. Zanim zastrzelił, człowieka, który zastrzelił samego Watta Daltona, był zwykłym koniokradem, ale po tym epizodzie, pijany swą sławą, włóczył się po kraju ze swoją bandą i napadając od czasu do czasu na dyliżansy pocztowe, powiększał tym jeszcze bardziej swą sławę, bo listy gończe z jego podobizną, wytapetowały każdy Sheriff's Office na zachodzie stanów. Wanted Dead or Alive.

***

Każdy Saloon na zachód od Teksasu jest taki sam. Pełny wykolejeńców, koniokradów i szulerów wszelkiej maści podróżujących od miasta do miasta w nadziei, że czarna legenda, jaka spowiła ich gdzie indziej, nie dotarła jeszcze do tego miejsca. Wszędzie można w nich spotkać miejscowych pijaków schowanych przy stolikach na rogu i dziwki, wyczekujące na śmierdzących tygodniowym potem i przetrawioną Whisky podróżnych, leniwie opierając się o balustrady schodów, prowadzących do pokoi, które eufemistycznie nazywano hotelowymi.

Ta melina nie różniła się niczym od wszystkich innych, poza jedną jedyną rzeczą, tym mianowicie, że za startą klawiaturą pianina siedział Indianin, grający, żywiołową melodie kankana. Wyglądał jak biały, jeśli sporzeć daltonistycznie na czerwony, spalony słońcem kolor skóry.
Tutejsi przyzwyczaili się do Czarnego łosia - bo tak nazwał go ojciec, wódz jednego z licznych oddziałów Indian Navajo - , jednak dla ludzi, którzy przejeżdżali tylko przez miasto, był to precedens, wywołujący automatyczne przetarcie oczu. Zazwyczaj jednak ograniczali się do głośnego wyrażania, swego niesmaku, ale po jakimkolwiek braku reakcji obecnych, szybko zapominali o obecności Indianina, tonąc w kolejnych szklankach wody ognistej.

Czarny łoś został znaleziony w wieku kilku lat, pośród ciał swoich współplemieńców wyrżniętych przez unijny oddział kawalerii, która została sprowokowana do tego przez ludność wioski, brakiem chęci przenienia się do rezerwatu oddalonego daleko na wschodzie, pokrytego jałową ziemią, po której spacerowały już nieliczne bizony.
Jego szczęściem było to, że znalazł go kwakierski pastor, którzy zabrał go ze sobą do przykościelnego sierocińca. To dzięki niemu chłopak skończył szkołę, nauczył się grać na pianinie i objął funkcje organisty, każdego nabożeństwa. Kiedy stał się mężczyzną odszedł w swoją stronę, z nowym imieniem. Nazwano go Apanaczi.

Kończyliśmy szykować się z Earl'em do podróży wzmacniając się kilkoma kieliszkami lokalnego bimbru, kiedy do Salonu wparował On. Sam Doc McElroy. Przykryty czarnym płaszczem, odchylił do tyłu wskazującym palcem rondo kapelusza lustrując uważnie strach, zamarłych w ułamku sekundzie tu obecnych. Podszedł do baru, powolnym krokiem wypełniając Saloon jedynie brzękiem swoich ostróg. Nawet mucha, nie miała śmiałości zabrzęczeć. Uderzył otwartymi dłońmi blat baru, bez jakiegokolwiek słowa. Barman pośpiesznie, drącą ręką nalał mu szklaneczkę najlepszej whisky, kładąc butelkę przed nim. Doc, chwycił butelkę i odwrócił się w kierunku ludzi, ignorując szklaneczkę napełnioną przez barmana.
- Ej ty tam - krzyknął, wskazując palcem na Apanacziego. - Co ty tutaj do cholery robisz?
- Gram tu na pianinie - odpowiedział Indianin, ostrożnie, ale jednocześnie pełen godności.
- To zagraj coś brudasie - powiedziałpogardliwie, spluwając jednocześnie żutym od kilku godzin tytoniem, na podłogę.
Saloon ponownie wypełniły dźwięki, dla jakich stworzono takie właśnie miejsca. Ludzie po kilku minutach nabrali pewności siebie, zaczęli dalej pić, przypalać cygara, szulerzy rozpakować kolejną talię znaczonych kart, a my postanowiliśmy wreszcie się zbierać, wypiwszy ostatni łyk czerwonawego płynu, który tutaj jest źródłem wszelkiego szczęścia.

Byliśmy już przy drzwiach, gdy usłyszeliśmy za plecami strzał. Momentalnie osłupieliśmy. Kiedy wreszcie, zdobyliśmy się na odwagę by spojrzeć za siebie, naszym oczom ukazało się ostatnie tchnienie McElroya, osuwającego się plecami po barze i wreszcie bezwładnie padającego na heblowaną podłogę.

Apanaczi trzymał w ręku dymiącego jeszcze Colta.

McElroy okazał się tym, który doniósł wojsku o tym gdzie ukrywała się ludność jego rodzinnej wioski. Apanaczi dowiedział się o tym, przypadkiem, kiedy spotkał swojego ziomka - byłego sąsiada z byłej osady wigwamów obok - , który uciekł z rezerwatu z planem dołączenia do wodza Trzy Uderzenia, który tworzył oddział mający pomścić poniżenie ich ludu. Apanaczi z początku sam pomyślał o tym, by przyłączyć się do nich w nadziei, ze znajdzie się u nich jakiś stary, zardzewiały nóż, którym będzie bezlitośnie odrzynał skalp żołnierzom w granatowych uniformach. Indianin odgonił jednak od niego tę myśl, gdy powiedział mu o tym, że spotkał człowieka, który przesadził o losie jego ojca, braci i sióstr. Od tej chwili, jedynym uczuciem, jakie Apanaczi w sobie pielęgnował była nienawiść. Los dał mu szanse zemsty. Nie wahał się ani chwili.

Pomścił swą rodzinę.

Stał się człowiekiem, który zastrzelił człowieka, który zastrzelił człowieka, który zastrzelił Watta Daltona.

***

Słońce było w etapie kładzenia się do snu. Osłaniało tylko czubek swej głowy wychylający się zza - ściętymi jakby jednym, szybkim machnięciem maczetą - górskich brył, nanosząc na sklepienie wszelkiego rodzaju pastelowe odcienie, jakie mogłyby powstać tylko w głowie malarza abstrakcjonisty.

Jechaliśmy obok siebie od kilku godzin. Konie coraz wolniej odgarniały spalony słońcem, prawie, że bordowy piasek.
Jechaliśmy do miejsca, w którym wszystko się zaczęło i dzięki setce ludzi - spośród których tylko ja i Earl mieliśmy biały kolor skóry - u naszego boku i Winchesterach, przytroczonych do siodeł miało się to też skończyć.

Za kilka godzin mieliśmy stanąć u bramy Fortu kawalerii.

Jak już wcześniej powiedziałem, spotkaliśmy Doc'a McElroy'a dwa razy.
Pierwszy i ostatni.

Miles Davis - [Kind Of Blue #03] Blue In Green

Brak komentarzy: