Za oknem szum wiatru głaskał pastelowe korony drzew. Jesień przychodziła czasem wcześniej niż zwykle, otwierając nam drzwi wyobraźni, kluczem wczesnej ciemności i długich wieczorów. Nasze zimowe pokoje zmieniały się w skalne urwiska, tor Daytona czy skurwysyńsko czerwone Ferrari Sonny Crockett'a, którymi patrolowaliśmy ulice Miami. Wypełniały się parszywym, ale i zdumiewającym oddechem miasta Gotham, brzoskwiniowym zapachem cipek, dziewczyn z klasy, które towarzyszyły naszej wyobraźni przy jednoręcznych inicjacjach, smrodem kanałów, w których żyły Żółwie Ninja i oddechem enigmatycznego zachodu, który znaliśmy z serialu o Alfie, z którego rozumieliśmy tylko tyle, że zgrzewka 7up'a w puszkach w lodówce u nich jest czymś normalnym . Marzyliśmy w nim o wszystkim, co było tematem przewodnim naszych rozmów w czasie szkolnych przerw, za hangarem, gdzie otuleni papierosowym dymem, nieświadomie budowaliśmy fundamenty jutra.
Kilka lat później znów przychodziła jesień, przyzwyczając nas do rozbudzania wyobraźni. Właściwie nie zmieniło się nic poza tym, że teraz myśleliśmy o koncertach z chłopakami z Nirvany, o tej Stable of Bitches, o której mówił zawsze Snoop, o World is Yours Tonego Montany. W rytmie Walkirii lecieliśmy nad spustoszoną napalmem dżunglą, krzyczeliśmy "W imie zasad skurwysynu!", asystowaliśmy Jordanowi meczach o mistrzostwo ligi, paliliśmy pierwszy hasz w namiocie Elias'a przy dźwiękach Track of my Tears, bo to my byliśmy największymi skurwysynami kompanii Bravo. Każdy z nas chciał być choć raz jak Steve McQueen w Getaway, by z najpiękniejsza kobieta świata, odjechać w strone zachodzącego słońca, majac na wszystkich wyjebane. Chcieliśmy już zawsze mieć te 16 lat.
Świat się nie zmienił, to my się zmieniliśmy, chowając się w uczelniach, za granicami, za więziennymi murami. Naszą religią stał się hajs. Odkryliśmy, że na świecie jest bieda, że czasem trzeba stanąć przed półką w sklepie i zastanowić się czy stać nas na ten droższy papier toaletowy. Zmieniliśmy się kiedy, którejś jesieni, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. To był dzień, kiedy staliśmy się dorosłymi. A dziś wiem, że to kurewsko niebezpieczne.
Kilka lat później znów przychodziła jesień, przyzwyczając nas do rozbudzania wyobraźni. Właściwie nie zmieniło się nic poza tym, że teraz myśleliśmy o koncertach z chłopakami z Nirvany, o tej Stable of Bitches, o której mówił zawsze Snoop, o World is Yours Tonego Montany. W rytmie Walkirii lecieliśmy nad spustoszoną napalmem dżunglą, krzyczeliśmy "W imie zasad skurwysynu!", asystowaliśmy Jordanowi meczach o mistrzostwo ligi, paliliśmy pierwszy hasz w namiocie Elias'a przy dźwiękach Track of my Tears, bo to my byliśmy największymi skurwysynami kompanii Bravo. Każdy z nas chciał być choć raz jak Steve McQueen w Getaway, by z najpiękniejsza kobieta świata, odjechać w strone zachodzącego słońca, majac na wszystkich wyjebane. Chcieliśmy już zawsze mieć te 16 lat.
Świat się nie zmienił, to my się zmieniliśmy, chowając się w uczelniach, za granicami, za więziennymi murami. Naszą religią stał się hajs. Odkryliśmy, że na świecie jest bieda, że czasem trzeba stanąć przed półką w sklepie i zastanowić się czy stać nas na ten droższy papier toaletowy. Zmieniliśmy się kiedy, którejś jesieni, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. To był dzień, kiedy staliśmy się dorosłymi. A dziś wiem, że to kurewsko niebezpieczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz