22 listopada 2007

"If You're Goin' To San Francisco"

Kiedy przelecieli mi po raz nie wiem który już tej nocy, oczojebną żarówką po źrenicach, miałem wrażenie, że znalazłem się na planie jakiegoś czarno - białego noiru. Czekałem tylko kiedy w drzwiach pojawi się detektyw, którym natutalną koleją rzeczy okaże się Humprey Bogart. Spokojnym i jednocześnie pełnym naturalności gestem odwiesi kapelusz na wieszak przy drzwiach, zdejmie popielaty prochowiec i podwinąwszy jednoznacznie rękawy koszuli, oprze ręce na blacie biurka na przeciwko mnie i tylko spojrzy mi w oczy, bez jakiegokolwiek słowa. Ja wyczytam w jego oczach, ten nieokreślony gatunek spojrzenia, któro nie pozostawi mi żadnych wątpliwości co do tego, że to co się zaraz wydarzy jest tylko i wyłącznie moim zmartwieniem. Bogart się jednak nie pojawił i pod jego nieobecość, zastępowali go dwaj faceci, których jedynym zmartwieniem mogło być co najwyżej to, że żaden z nich nie miał cokolwiek wspólnego z wyglądem Bogie'go: ten pierwszy, nie przypominał nikogo, ten drugi w ogóle nie wyglądał.

- You Son of a Bitch! Gdzie "On" jest !?- powiedział już z lekka zniecierpliwionym głosem, ten który nikogo nie przypominał. Właściwie nie dziwił mnie ten podwyższony ton, bo mieli do niego prawo po kilkugodzinnym powtarzaniu, tego samego pytania z częstotliwością raz na dwie sekundy. Detektyw Bogart zasypał by mnie setką, zdań, wplatając w nie słowa klucze, które formalnie nigdy nie byłyby groźbą, ale ostatecznie narobiłbym pod siebie, nawet wtedy, kiedy nie rozumiałbym angielskiego. Nie przypominali Bogarta, nie tylko fizycznie.


Nie wiem co się zdarzyło w międzyczasie. Dopiero wiadro zimnej, morskiej wody, właściwej portowym nabrzeżom, przywróciło mi świadomość. Obaj stali nade mną trzymając w ręce czarne Thomsony. Byli tak mili, że podczas mojej "niewiemiletrwającejnieobecności" wynagrodzili mi dzisiejszy wieczór nową parą piekielnie modnych w dokach San Francisco butów, których jedyna wadą mogło być to, że ich generalna waga przekraczała kilkakrotnie moją masę całkowitą.

Zbliżyli się do mnie, grając skurwysynów, których być może kiedyś spotkali, ale których w tym momencie potrafili stworzyć co najwyżej żałosną karykaturę. Kolejna różnica między nimi, a Bogartem.

To, że teraz tylko kilkadziesiąt centymetrów dzieliło mnie od krawędzi, basenu portowego, w tej sytuacji nie potrafiło wzbudzić we mnie jakiejkolwiek nawet imitacji strachu … próbowałem skupić się na powstrzymywaniu się od śmiechu.
- Dalej się wahasz. gnoju!? - krzyknęli wreszcie , dla efektu odbezpieczając automaty. Spojrzałem na nich pełen zainteresowania.
- Wybieraj skurwielu: albo gadasz gdzie to schowałeś, albo za kilka dni zostaniesz zawartością żołądka pierdolonego, zapuszkowanego tuńczyka!
Ten, który w ogóle nie wyglądał, spojrzał na mnie pełnym triumfu spojrzeniem człowieka, który ma nad kimś władze. Taaak - pomyślałem - najgorzej jest, jak się komuś coś wydaje.


- Wybieram drugą opcje niedojeby! - powiedziałem rysując na swojej twarzy aurę triumfu. Spodziewałem się teraz wszystkiego: tych porozumiewawczych spojrzeń z cyklu: "i co kurwa teraz!?" i żenujących równoważników zdań, z których dopiero może dziesiąte z kolei da mi jakieś blade pojęcie o tym, co chcieli wyrazic przy pomocy pierwszego. Zamiast tego ujrzałem tylko odbicie księżyca w ich lakierkach, które jednym kopnięciem zdecydowały o skróceniu mojego życia do kilkudziesięciu sekund spadania na dno morza.

Podobno, w takich chwilach człowiek widzi jasny tunel i slajdy z całego życia, jakieś pierwsze zdejmowane majtki i coś w tym stylu, ale to wszystko okazało się gówno-wartym pierdoleniem, bo jedną rzeczą jaka przeleciała mi przez głowę, było zdanie: Najgorzej jak się komus coś wydaje.

Jednak mieli coś z Bogarta.

Brak komentarzy: