Jim nosił się zawsze na czarno-biało. Biała góra, czarny dół; czarno-biały ogląd świata: albo, albo. Chyba wtorki... - tak zwykle były to wtorki - spędzał w parkach. Inhalował jesienne odpryski późnego lata, rozdeptywał bezbronne kasztany, ale najczęściej zarażał filigranowe laskojady ogólnym gudlukiem - jak Pat Bateman - butami od Roberto Cavalli i płaszczem Armaniego. Rozdeptywał Camela, specjalnie zwracając uwagę mijającej go dziewczyny (ponieważ kobiety nie mogły przechodzić obok niego obojętnie); podchodził do niej i od niechcenia wyciągał ramię, a one bez słowa brały go pod nie. Bez ułamka sylaby, bez zbędnego gestu. Odbicie twarzy w przeciwsłonecznych szkłach od Yves Saint Laurent, w każdej napotkanej mogło wywołać poczucie niższości. Przyznasz?
***
Śnieg za polem okna opadał poetycko w zwolnionym tempie, zupełnie jak w dzień samobójstwa Sylvii Plath. Obudził się po zaplanowanej, pięciogodzinnej dawce snu i czekając na opadnięcie porannej erekcji błądził wzrokiem po ścianach, zatrzymując się na odbiciu w wielkiej tafli lustra zajmującej całą powierzchnie sufitu. Zdarzało mu się myśleć, o sobie: "bezcenny", zupełnie jak o Stonehenge czy o pierwszym wydaniu Kapitana Ameryki. Dzisiaj właśnie był taki dzień.
***
Miasto leżało u jego stóp, skupione tylko na nim. Pewnym krokiem wszedł do kawiarni, ale muzyka sie nie zatrzymała, ludzie nie przerwali rozmów, nadal ucinali feeryczne polifonie odbieraniem połączeń, tramwaj z numerem bocznym 14, nie zadzwonił na część, a kelnerka przyszła dopiero po 15 minutach, oblewając mu spodnie gorącą Kopi Luwak po sto Waszyngtonów za filiżankę. Kiedy podkurwiony zawijał wokół głowy szalik od Gucci'ego, zauważył na porannym wydaniu NY Times'a datę. Wszystko okazało się jasne. Spuścił wzrok, unikając spojrzenia na laskojada z tacą, na której na koszt firmy błyskawicznie zaparzono kolejne 100 MG i ulotnił się tylnym wyjściem. Czuł, że trajektorie spojrzeń wszystkich obecnych skupiły się na jego plecach. W rzeczywistości nikt nawet niczego nie zauważył.
***
Śnieg za polem okna opadał poetycko w zwolnionym tempie, zupełnie jak w dzień samobójstwa Sylvii Plath. Obudził się po zaplanowanej, pięciogodzinnej dawce snu i czekając na opadnięcie porannej erekcji błądził wzrokiem po ścianach, zatrzymując się na odbiciu w wielkiej tafli lustra zajmującej całą powierzchnie sufitu. Zdarzało mu się myśleć, o sobie: "bezcenny", zupełnie jak o Stonehenge czy o pierwszym wydaniu Kapitana Ameryki. Dzisiaj właśnie był taki dzień.
***
Miasto leżało u jego stóp, skupione tylko na nim. Pewnym krokiem wszedł do kawiarni, ale muzyka sie nie zatrzymała, ludzie nie przerwali rozmów, nadal ucinali feeryczne polifonie odbieraniem połączeń, tramwaj z numerem bocznym 14, nie zadzwonił na część, a kelnerka przyszła dopiero po 15 minutach, oblewając mu spodnie gorącą Kopi Luwak po sto Waszyngtonów za filiżankę. Kiedy podkurwiony zawijał wokół głowy szalik od Gucci'ego, zauważył na porannym wydaniu NY Times'a datę. Wszystko okazało się jasne. Spuścił wzrok, unikając spojrzenia na laskojada z tacą, na której na koszt firmy błyskawicznie zaparzono kolejne 100 MG i ulotnił się tylnym wyjściem. Czuł, że trajektorie spojrzeń wszystkich obecnych skupiły się na jego plecach. W rzeczywistości nikt nawet niczego nie zauważył.
1 komentarz:
ach te laskojady
Prześlij komentarz