Autobus brodził w wyblakłym asfalcie, miedzy pokrywającą go pajęczyną dziur. Patrząc przez zaparowane okno, zastanawiał się czy może, by wysiąść już tutaj i po drodze zajrzeć w jedną w luk w nawierzchni, w nadziei podejrzenia piekła. Są miejsca gdzie Bóg jest naturalnym odczuciem, są też miejsca gdzie szatan jest materialnie obecny. Miejsca takie jak te. Uzbroił się w plecak nacisnął dzwonek na podsufitce. Autobus zwolnił gdy podszedł bliżej do kierowcy.
- To jeszcze z 10 kilometrów. Pan nie stąd? – odparł facet za sterami.
- Nie. To tutaj. – podpowiedział.
Kierowca szturchnął ramionami i zatrzymał autobus manewrując między gniazdem dziur z prawej i jednej wielkiej zajmującej cały lewy pas. Otworzył drzwi. Wychodząc w ostatniej chwili udało mu się przeskoczyć kałuże sięgającą grubo za kostki, pod samymi schodkami od autobusu. Trzasnął drzwiami, nie mówiąc ani dziekuję ani do widzenia. Pogoda była prawie zimowa. Deszczowe chmury zasłaniały latarnie słońca, wiatr delikatnie czesał wyliniałe korony drzew. Wyciągnął paczkę mocnych – tych pakowanych po 25 – i bez chronienia ognia zapałki przed wiatrem bijącym z otwartej powierzchni pól, odpalił jednego. Wzdychnął – jest takie słowo? - jakby nastąpiło wreszcie coś na co czekał od dłuższego czasu. Jego twarz nie wyrażała jednak żadnych emocji, była to jedna z tych twarzy, z których nic nie wyczytasz: ani tego kim jest ten do kogo należy, ani bliższej charakterystyki. Mogła to być twarz człowieka tak 25 letniego jak i 35.
Rozejrzał się dookoła, oczy jakby na ułamek sekundy się zaszkliły, choć możliwe, że to tylko wrażenie. Odwrócił się w prawa stronę i poszedł dalej bita drogą z prawej strony asfaltówki.
***
Jaskrawo błękitne lustro morza przechodziło w sklepienie nieba niezauważenie. Plaża była pusta. Pobliskie miasteczko uciszył śnieg. Patrzył na widnokrąg. Coś musiało go tu ciągnąć. Może ten horyzont, który potrafi być jak twarz w lustrze oglądana codziennie. Niby taka sama, ale zawsze odkrywa się cos nowego. Może coś innego, trudno powiedzieć. Stał tak poddając się tańcowi lodowatego wiatru. W kieszeni miał zrealizowany bilet, na którym była trasa obliczona w setkach kilometrów.
Tak zwyczajnie. Bez morału.
Mellowbag - [Bioplar opposites #10] The Essence
- To jeszcze z 10 kilometrów. Pan nie stąd? – odparł facet za sterami.
- Nie. To tutaj. – podpowiedział.
Kierowca szturchnął ramionami i zatrzymał autobus manewrując między gniazdem dziur z prawej i jednej wielkiej zajmującej cały lewy pas. Otworzył drzwi. Wychodząc w ostatniej chwili udało mu się przeskoczyć kałuże sięgającą grubo za kostki, pod samymi schodkami od autobusu. Trzasnął drzwiami, nie mówiąc ani dziekuję ani do widzenia. Pogoda była prawie zimowa. Deszczowe chmury zasłaniały latarnie słońca, wiatr delikatnie czesał wyliniałe korony drzew. Wyciągnął paczkę mocnych – tych pakowanych po 25 – i bez chronienia ognia zapałki przed wiatrem bijącym z otwartej powierzchni pól, odpalił jednego. Wzdychnął – jest takie słowo? - jakby nastąpiło wreszcie coś na co czekał od dłuższego czasu. Jego twarz nie wyrażała jednak żadnych emocji, była to jedna z tych twarzy, z których nic nie wyczytasz: ani tego kim jest ten do kogo należy, ani bliższej charakterystyki. Mogła to być twarz człowieka tak 25 letniego jak i 35.
Rozejrzał się dookoła, oczy jakby na ułamek sekundy się zaszkliły, choć możliwe, że to tylko wrażenie. Odwrócił się w prawa stronę i poszedł dalej bita drogą z prawej strony asfaltówki.
***
Jaskrawo błękitne lustro morza przechodziło w sklepienie nieba niezauważenie. Plaża była pusta. Pobliskie miasteczko uciszył śnieg. Patrzył na widnokrąg. Coś musiało go tu ciągnąć. Może ten horyzont, który potrafi być jak twarz w lustrze oglądana codziennie. Niby taka sama, ale zawsze odkrywa się cos nowego. Może coś innego, trudno powiedzieć. Stał tak poddając się tańcowi lodowatego wiatru. W kieszeni miał zrealizowany bilet, na którym była trasa obliczona w setkach kilometrów.
Tak zwyczajnie. Bez morału.
Mellowbag - [Bioplar opposites #10] The Essence
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz