3 stycznia 2008

Livin' in Technicolor

Widoczność dobra, z lekkimi przejaśnieniami w fakturze chmur, wylizującymi gwiazdy z nieba. Wiatr niżowy bijący od pancerza mojej i nie mojej obojętności. Uszy poddane bolesnej akupunkturze zimna, odetnij płatki, a nic nie poczuje. Ścieram podeszwy sneakersów w kontakcie z płytami chodnika pamiętającymi czas kiedy Niemen jeszcze grał na Hammondzie i nie miał zamiaru zmienić go na syntezatory. Wiatr wieje od zawietrznej. Bronie się. Tonę w kołnierzu ortalionowej tarczy. Spodnie założone na krótkie spodenki - miałem mało czasu, sklep zamykali za chwile. Jasne, że nie zdążyłem i jasne, że drzwi zamknęli mi właściwie przed nosem. Podszedł do mnie facet i mruczy coś jakby po polsku. Jego widok przywołuje mi w pamięci twarz Bogarta... tyle, że tego w "Skarbie Sierra Madre". Skóra na twarzy jakby zaorana i pomalowana emalią. Czerwienią tym intensywniejszą im zbliżała się do czubka nosa. Ciągle mruczy, nie rozumiem. Zbliżam ucho do jego twarzy, ale to też nie pomaga. Nie ma nikogo, żadnego tłumacza, jakiegoś typa będącego jego pełnomocnikiem, działającym w jego imieniu. Po krótkiej chwili jednak widzę szluga między jego czarno - czerwonymi palcami lekko ubabranymi tajemniczym brązowym, z deka zaschłym spoiwem.
- Aaaa ... o to chodzi. - mówię i kulturalnie podaje ogień moją kozacką zapalniczką, którą dostałem za 30 sreberek od Cameli, wysłanych na adres producenta. Koniec papierosa - chyba Fajranta, patrząc po własciwościach - zapala się płomieniem, niczym pochodnia; zbyt długo trzymał go nad ogniem. Reakcja spóźniona. Może stracił kilka milimetrów tytoniu, ale jestem pełen podziwu dla manewru jakim opanował lekki pożar. Mam do czynienia z prawdziwym graczem. I chyba już wiem "gdzie się podziali prawdziwi oszuści?".
- Eeeaaaą - odpowiada. Z Radością uśmiechając się do mnie swoim błogostanem, powierzchwnością i klawiaturą zębów, bez kilku klawiszy, szczególnie górnej lewej dwójki, w której trzymał szluga nie musząc ciągle używać ust do jego przytrzymywania. Chyba podziękował. Zastanawiam się czy to celowy zabieg czy czysty przypadek, bo jeśli pierwsze to jestem pełen uznania. A może przez przypadek odkryłem tajemnice tego archetypicznego fachowca po pracy, który cokolwiek robi, gdziekolwiek jest, ma zawsze kąciku ust zawsze tego samego żażącego się kiepa. Pełen galanterii i wrodzonej wysokiej kultury osobistej, mówię dobranoc i stawiam krok do przodu. Wprawdzie nasze żywoty są różne, cele przecież mamy takie same. Też wyszedłem w środku nocy, ciągnięty przez niewidzialnego towarzysza mojej tak chwilowej wegetacji, jak i reszty życia.
Mój drogi nałogu! Nasz drogi nałogu! -poprawiam się - Przed chwilą spotkałem brata w wierze. Cel miał ten sam. Tylko w odwrotnej kolejności... ja szukam zaspokojenia, on tylko zapalarki. Czego nie ma on, mam ja i odwrotnie. Powiedziałbym vice versa ale obawiam się, że może nie zrozumieć, bo nie ogląda chyba tyle discovery i planete co ja. Zestawiam ze sobą fakty: na pulpicie komórki jest w pół do trzeciej, w kieszeni mam całą dyche, jedynym ośrodkiem rekreacji i sportu czynnym 24/7 jest Statoil. Idę wiec, zostawiając za sobą przyjaciela niedoli, masuje uszy przywracając im krótkotrwałe czucie. Ulica "nie pamiętam jak się nazywa" łączy się z ulicą Mickiewicza. Hę, dobra nazwa. Faktycznie, lokalna społeczność ceni sobie narodowe ikony: Chopin, Żubrówka, Belweder czy wreszcie, by oddać hołd wieszczowi uświetniającemu swym nazwiskiem to miejsce: Pan Tadeusz. Via kopalnia rozkoszy, bo są w tym mieście chłopaki, które lubią ten sport. Nie spotkałem jeszcze nigdzie większych patriotów. Przyjdź tylko i spróbuj spytać o Gorbaczowa, z miejsca cię zawrócą i zaproponują za tę cenę dwie czerwone kartki i colę - jedną dla nich of course. Lepiej ludową ojczyznę wspominać swojsko, a nie internacjonalnie.
Na pierwszy rzut oka nie ma w tym mieście niczego. Tylko ta stacja. Jedynie ona daje światło nocą. Jest jak latarnia morska prowadząca do celu i w tych okolicznościach zdaje się być widoczna z kosmosu. Aktualnie pusta, żadnych przybyszów znikąd, przejezdnych ''przez", ani tych, którym zawdzięcza miesięczny utarg, większy niż ten, jaki nabiliby chłopaki z Acid Drinkers w w ciagu całego swojego życia. Otwieram przeszklone drzwi, wdycham nieco stęchłe powietrze i staje przed paletą barw, przekrojem kultur od Lucky Strike' ów, przez Camele, Dunhill'e, nurkuje w trociny brydżowych, które można kupić za wydana resztę i wypływam na powierzchnie Sobieskich i LM-ów lightów, strasznie chujowych z resztą. Normalnie pale Camele, ale wybór jest tak duży, hmmm ... w końcu mam całą dyche. A co!? Wkońcu stać mnie!
- Dzień Dobry. - zagaja ,mnie uprzejmie, SalesMan.
- Enobry- mówię. - Właściwe dobry wieczór, ... ale do rzeczy.
- Słucham. - odpowiada lekko zblazowany. W sumie nie dziwię się: gadać to samo przez cała dobę, też bym chciał jakiejś odmiany, nawet dzień dobry zamiast dobry wieczór.
- Golłazy, proszę! - mówię.
- Gulłazy, chyba. - podpowiada SalesMan.
- Też mogą być.
- (śmieje się) ... niebieskie?.
- Własciwie, to granatowe. - mówię i jak noktowizor wodze żrenicami za jego ręką, uzbrojaną w najdroższy model G-Shock'a, sięgającą po paczkę chowającą się w otchłani zakurzonej półki. Najbardzej zakurzony dział, w miejscu gdzie przecież prawie zawsze, podaż nie nadąża za popytem. Czuje się jak odkrywca. Jak facet, który na zakurzonej półce, w publicznej bibliotece odkopuje jedyny isniejący pierwodruk "Boskiej komedii''. Uwielbiam ten brzek tekturowej ramki szlugów uderzającej o lade, ławę, stolik, whatever. Ale dobra dalej. No co dalej? Biorę. Płace. Biorę reszte. Dobranoc. Branoc. Wychodzę. Miasto jest ciche i spokojne, odpakowuję ramkę, wyciągam jednego z dwudziestu i czytam, bo lubie wiedzieć co pale. „Liberté toujours” , że niby „Zawsze wolność”. Kurwa! Coś z tymi szlugami jest nie tak. Te ich hasła. Są takie... normalnie jak ... sam nie wiem, ale weźmy "Veni, Vidi, Vici" z paczki Marlboro. No Niagga, please! normalnie. Albo "Per Aspera, Ad Astra" z Pall Mall'ów, że co? Że niby, przez raka do nieba? Jak to mówią w ameryce - a oni zawsze wiedzą co mówią - Dżizas!
No ale przejdźmy do rzeczy. Ugniatam. Oblizuje. Zapalam. Wciągam. Ulga, masująca, pulsująca rozkosz. To ten sam dym, którym truł się Picasso, Sartre czy Orwell. To ten sam dym, którym truje się Pilch. Gauloises Blondes. Jak to mówią: nasza strata.
Idę z powrotem. Zakładam słuchawki. Może niewiele pomagają, na ten wiatr napierdalający po uszach, ale to zawsze człowiek sie podnieci jakąś kawaliną, jakimś All Along The Watchtower, Eating Glass czy Seed 2.0. Idę połykając śmierć, zaczadzając szare komórki, marzenia, odbieram moim dzieciom dzieciństwo, wypełniam ich oczy łzami. "Palenie może powodować mniejszy przepływ krwi i impotencje" przed oczami, więc kiedy wdycham dym, żona składa mi pozew o rozwód i alimenty. W sumie nawet jakbym widział ten napis, to nie poprosiłbym mimo wszystko tych z rakiem. I tak idę, obojętny, nieporuszony, ścierając podeszwy sneakersów, rozcierając zmarznięte uszy, słuchając Hendrixa. Jedną ręką pompuje w żyły nikotynowy napęd, drugą chowam w kieszeniach spodni, gdzie mam srebrny zapalar i kilka niezrealizowanych recept na odrobinę chillout'u.
Dead man Walking, normalnie. We gotta Dead Man.

Amon Tobin - [Foley Room #12] At The End Of The Day

Brak komentarzy: