18 stycznia 2008

Palec Prousta

Spaliłem palec Prousta. Wskazujący. Odpaliłem go od wolnostojącej, gazowej, ulicznej latarni. To musiał być listopad, bo zaalarmowały mnie korzonki i strzykanie w lewej pięcie. Wracałem chyba od doktora. Wypisał skierowanie do senatorium i mówił, że będą tam sławni ludzie. Podobno sam Napoleon tam spędza wakacje. Sam nie wiem czy pojechać. Nigdy nie lubiłem polityki. Ale powiedziałem sobie, że pomyśle. AM zmienił się w PM, droga do domu była długa, punkt kulminacyjny osiągnałem w późny afternun. Mimo to jednak droga była przyjemna, ... dym był słodki. Rozszerzał komórki płuc, nie wydychałem go tylko łykałem. Im bliżej domu, tym wyżej nad chodnikiem. Doleciałem, popychany dmuchaniem ust Marcela.
Sam wcześniej zapytał czy bym nie zapalił. Z grzeczności nie umiałem odmówić. Sam odgryzł palec, z początku myślał głośno o lewej ręce, ale stwierdził, że i tak dzisiaj umiera, więc zaproponował prawą. Dużo mówił. Stwierdził, że urodził się za wcześnie, że od dziecka marzył o byciu baletnicą, że w szafie ma nawet kremowe rajstopy i kapciuszki, że lubi się przebierać i patrzeć jak kręci piruety, że gdyby miał jeszcze trochę czasu, nauczyłby mnie latać na perskim dywanie; mówił, że wprawdzie jeszcze nie próbował, ale, że to żaden problem, bo kupił od japońskiego wykidajły cztery zaklęcia uruchamiające silniki wszyte we wzorzyste wzory - tak właśnie mówił. Mówił też, że myślał, że to złoty interes, ale dzisiaj, kiedy śmierć wysłała do niego telegram, że wpadnie jeszcze przed północą, stwierdził, że jednak przepłacił. Zaciągnąłem się palcem raz jeszcze. Nie był jak papieros, nie był nawet jak opium ani haszysz, każda kolejna porcja dymu była nieco wykwintniejsza i bardziej zmysłowa. Spojrzałem na Marcela owijającego kikut po palcu chustką z inicjałami wyszytymi na złoto. Znałem tę strapioną twarz. To była właśnie reminiscencja śmierci.

Skąd o tym wiem? No cóż... Śmierć także do mnie kiedyś wpadła; wprawdzie telegramu nie nadała ale zostawiła karteczkę i zapukała w parapet na odchodne. Zdecydowała, że zabierze do siebie chomika za trzy dni. Tak tez się stało trzy dni później kiedy uderzyła kilkukrotnie kołatką w dorozumianym tempie nokturnu. Kiedy otworzyłem drzwi, zacząłem jej współczuć. Słaniała się podpierając framugę i właściwie gdyby nie długi trzonek kosy, z pewnością nie doczłapała by się tak daleko. Z początku chciałem z nią walczyć, szarpać się, ale jej oczodoły jakoś tak dziwnie hipnotyzowały współczuciem. Zaprosiłem ją w końcu do środka, posadziłem w welurowym fotelu i postawiłem pufę pod nogi.
- Może trochę koniaku? - zapytałem, gotowy ją reanimować.
- Może kapeczkę. - opowiedziała, przykrywając kocem przemarznięte kości.
- Dużo zleceń dzisiaj?
- Ahhh. Za dużo. Chyba rzucę te robotę w cholerę! Nawet nie mam kiedy wydawać tych pieniędzy. Żeby człowiek tak jeszcze dostał jakiś inny rejon. Saharę jakąś czy kilka wiejskich wiorst, ale nie, rzucają człowieka na Paryż, a tu z tytułu samego syfilisu zgarnęłam już dwunastu, i to tylko dzisiaj.
- No ale to chyba też znak zaufania, nooo... i dowód uznania.
- Pieprze takie dowody. Miałam robić na etat a robie czasem i po trzy. A dzisiaj zostało mi jeszcze kilka zleceń, a ciemno już przecie. Żeby to chociaż jeszcze gładko szło, ale gdzie tam. Panie! Chowają się za szafami, wyjeżdżają z miasta, uciekają, że gonić ich trzeba jeszcze, a później pisz jeszcze raporty z nieudanych egzekucji. Mówię panu, rzucę tę robotę jak nic, spłacę tylko mieszkanie i szlus. Dopiero wtedy mnie docenią! Zobaczą jak to jest z wakatami, nic tylko karzą latać ci noc w noc. Noc po dniu. A po skończeniu ni to dziękuje ni spierdalaj! Ale zobaczą... jeszcze tylko kilka miesięcy.
- No nie wiem. Może i ma śmierć racje...
Rozmowa był przyjemna, koniak podgrzewał i tak już ciepłą atmosferę, ale czas mijał nieubłaganie.
- No. - rzekła w końcu - Czas na mnie, noc jeszcze młoda, ale lepiej to na zimne dmuchać. Gdzie "eksmitowany"? - rzekła, urzędowym tonem.
- W kuchni. Chyba śpi.
- No przynajmniej jedno mi dziś wyszło. Swoją drogą sama chciałabym tak odejść. No cóż, czas w drogę. Do zobaczenia, mam nadzieje, że spotka się z panem następca mojego nastepcy, ale wie pan... nigdy nic nie wiadomo.
- Ano, ano...
Koniak dodał jej wigoru, wyrobiła się niezauważenie. Po chomiku pozostała mi klatka i niedopity kubeczek wody.
Ciężka robota pomyślałem, ale w sumie dobrze, że jest taki zawód, bo nieśmiertelność musi być katorgą.

Patrząc na Marcela, ślizgałem się gałkami w jego zmarszczkach i załamaniach "myślącego" czoła. Wyczytałem w nim tylko mądrość i strach, jego oczy dryfowały w dyskretnych łzach.
- Marcel! - powiedziałem w końcu, z początku by go pocieszyć, ale z biegiem zdań ten zamiar zmienił się w chwilową walkę ze śmiercią. - Chodź do mnie! Schowam cie w pawlaczu pod zimowym płaszczem i zeszłoroczna prenumeratą "Mojego chomika", śmierć umorzy twoją sprawę w trybie administracyjnym, po 14 dniowym bezowocnym dochodzeniu. Oni mają tak w zwyczaju, z resztą, stary! Oni tam zarabiają grosze, także i tak wszystko robią na odpierdol.
- Mówisz prawdę? Nie, litujesz się tylko... - spojrzał na mnie oskarżycielskim wzrokiem człowieka, któremu dano bezowocną sekunde nadziei, która za chwileczkę pryśnie jak szyba sklepu monopolowego podczas zamieszek.
- Nie, naprawdę! Z reszta... Co masz do stracenia!
Jakby się uśmiechnął. Może pomyślał, że zanim dojdziemy do mnie, śmierć zabierze go niezauważenie, a on ciągle będzie dmuchał na tlący się iskierek nadziei. Odszedłby szczęśliwy.

Wdmuchnął mnie do środka. Zamknął drzwi na klucz od wewnątrz. Podsunął pod klamkę fotel. Ten sam, na którym siadała śmierć kiedy czasem wpadała na kawę z koniakiem. Mieszkanie zrobione było na różowo. Moja żona urządzała. Akurat jej nie było, wyjechała do matki dając mi czas do namysłu nad kondycją naszej relacji. Podobno meblowała teraz mieszkanie jakiegoś antykwariusza z centrum. Więcej nie wiem. Palec spalił się za paznokieć. Włączyłem wodę na czaj. Spytałem go dlaczego akurat palec, kiedy bawił się patefonem. "Black Snake Moan" wypełzł z tuby odbijając się od ścian trzaskiem pierwszego pocałunku igły o rowek.
- Wiesz. Jestem pisarzem...
- Serio? - odpowiedziałem, zdecydowanie zaskoczony.
- Nie słyszałeś o mnie? Naprawdę?
- Nie czytam książek. Kiedyś matka zmusiła mnie, żeby na głos czytać "Opowieść wigilijną" ale odpuściła mi po kilkunastu stronach...
- No nieważne. - westchnął znacząco - Napisałem właśnie nową powieść. Zaniosłem ją do wydawnictwa, a oni mi powiedzieli, że chcą ją wydać jako dodatek do gazety.
- No i co?
- Nieważne... Jest już woda na herbatę?

Do późna w nocy graliśmy w oczko. Nie był znowu taki kumaty na jakiego się zgrywał, przegrałem tylko raz na osiemnaście razy, a i tak podejrzewam, że coś przyhachmęcił w tasowaniu kiedy wyszedłem do kuchni po butelkę koniaku. "Napoleona". Lekarz miał jednak racje. Do tego ten pisarz... Podobno tez sławny.
Położylismy sie spać kiedy Paryż budził się do życia, pod krwawo-jaskrawym polem rozoranym przez deszczowe chmury. Marcel o dziwo zasnął od razu, ja dość długo jeszcze zakładałem nogę na nogę, testowałem wszelkie optymalne pozycje ułatwiające osiągnięcie najłatwiejszego zaśnięcia, czytałem cienie gałęzi na ścianach i neutralizowałem swędzące miejsca na ciele za pomocą obgryzionych paznokci. Dopiero po godzinie utonąłem bez ruchu w poduszce.

Rano Marcela już nie było. Został tylko skiepowany koniuszek palca.
Nie wyszło.

Blind Lemon Jefferson - [String Dazzlers #15] Black Snake Moan

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Momentami bardzo abstrakcyjne np. śmierć na etacie :)ale generalnie fajnie Ci to wyszło. Czyta się lekko i przyjemnie... Czekam na więcej :) Pozdrawiam.